Czy można jeszcze ufać mediom? Nie pytam oczywiście o doniesienia polityczne. Wszak ich zabarwienie rożni się zależnie od reprezentowanej przez daną r...
Wójt gminy Kraszewniki i morskie potwory. Czy można jeszcze ufać mediom?
Dziennikarz, pisarz, nauczyciel akademicki, specja...
Czy można jeszcze ufać mediom? Nie pytam oczywiście o doniesienia polityczne. Wszak ich zabarwienie rożni się zależnie od reprezentowanej przez daną redakcję strony. Zostawmy na moment wszelką politykę i skupmy się na czystko informacyjnych doniesieniach z kraju i ze świata. Czy możemy im ufać?
Historia prawdziwa sprzed paru dni. Zaglądam w jeden z największych w Polsce dzienników, który ogłosił ostatnio, że inwestuje "w jakość i opiniotwórczość". Czytam najświeższą informację, która chwyta mnie za serce. Wrzucam ją w sieć, by podzielić się ze znajomymi. Inni udostępniają materiał i szybko tworzy się spore grono osób zafascynowanych treścią doniesienia. I nagle bum! Okazuje się, że to absolutnie bezpodstawna plotka. Jak to się mogło stać? To proste - autor oparł się na informacji podanej przez... brytyjski brukowiec. W ten sposób wszyscy wyszliśmy na durniów, a ja w tej całej sytuacji na największego... Jak to się mogło stać?
Sytuacja w środkach masowego przekazu była klarowna, gdy istniały jasno określone piętra czy też półki. Nie chcę tu pisać elaboratu, więc na potrzeby niniejszego felietonu uproszczę temat. Ogólnie wyróżnić możemy trzy półki. Najwyższą - dla intelektualnej elity. Średnią - dla świadomego ogółu. I niską - dla mas. Tu zaliczyć należy tabloidy. Niestety, w dobie mediów elektronicznych, kryzysu w środkach masowego przekazu i osobnego, światowego kryzysu gospodarczego nastąpił tzw. mashup tych półek.
Doprowadziło to do sytuacji kuriozalnej. Ale zacznijmy od początku...
Za starych, dobrych czasów było tak, że w redakcji pracował redaktor naczelny (od firmowania przedsięwzięć medialnych swym nazwiskiem, pisania wstępniaków, palenia cygara i bycia autorytetem), sekretarz redakcji (prawa ręka naczelnego od realnej organizacji pracy), dziennikarze, fotoreporterzy i korektorzy. Każdy miał swoją działkę, która dobrze znał, a pozyskiwanie tzw. contentu, czyli materiałów, opierało się na prawdziwej pracy (wyjazdy, wywiady, śledztwa, konferencje prasowe, interwencje etc.) związanej ze stuprocentową kreacją.
Sytuacja uległa zmianie, bo świat idzie naprzód. W dobie coraz większej liczby tytułów, darmowych blogów i portali, przeciętnej redakcji nie stać na utrzymanie starego porządku rzeczy. Fotoreporterzy znikają, bowiem dziś źródłem zdjęć jest stock lub małpka czy smartfon w kieszeni dziennikarza. Korektor też musiał odejść, bo zaufano automatycznym procedurom w edytorach tekstów. Nawet sekretarz redakcji jest dziś archaizmem, a sam naczelny to albo aktywnie piszący dziennikarz, albo tez figurant za kilka złotych, który jest po to, by brać odpowiedzialność prawną, o której mówi stosowna ustawa. Signum temporis, drodzy Państwo.
Wbrew pozorom, zmiany te nie są tak tragiczne, jak mogłoby się wydawać. Postęp technologiczny zawsze skutkuje odrzuceniem zaszłości, a niektórzy profesjonaliści muszą zdać sobie sprawę z tego, że ich czas minął. Doskonale podsumowuje to scena z Superman Returns, gdzie Perry White, naczelny dziennika Daily Planet, ogląda zdjęcia wykonane przez fotoreportera i opiernicza go za to, że najlepsze zdjęcie wykonał nie etatowy spec, tylko dzieciak z iPhone'em. Powtórzę: signum temporis.
Prawdziwy problem tkwi w sposobach pozyskiwania contentu. W dobie terminów "na wczoraj" przeciętny dziennikarz nie ma już czasu, by pojechać w teren. Tematów szuka więc w sieci, najczęściej u konkurencji. Nie zawsze jednak jest to bezpardonowe kopiowanie od innych. Czasem po prostu polega to na internetowym wywiadzie (researchu) na temat tego, co się dziś wydarzyło, bowiem sieć, czy tego chcemy, czy nie, jest oknem na świat. Sęk w tym, że oknem, przez które patrzymy cudzymi, nie zawsze szczerymi oczami. I tu jest pies pogrzebany.
Potrzeba pozyskiwania tematów na wczoraj zrodziła ów wspomniany mashup. Jak to wygląda w praktyce? Czasopisma z górnej półki szukają źródeł na... półce najniższej, gdyż paradoksalnie ta właśnie oferuje największą liczbę bieżących materiałów. I znów wtręt filmowy. Pamiętacie Men in Black? Jest tam doskonała scena - główny bohater nie posiada się ze zdziwienia, że czołowy agent tajnej rządowej agencji szuka doniesień w... tabloidach wypisujących niestworzone rzeczy. Co więcej, okazuje się, że w tym przypadku są one wiarygodnym źródłem informacji!
Ledwie wczoraj bodaj największy dziennik dolnośląski, w momencie gdy cały kraj huczał już na temat fałszywego profilu Łukasza Berezaka, uprzejmie poinformował czytelników na swojej stronie internetowej, że trwa szlachetna akcja zbierania lajków dla chłopca. Nie pomogły nawet ostre komentarze internautów:
Promuj dalej farmy lajków, idioto. To tylko potwierdza, że w Gazecie XXX pracują półmózgi.
Nie pomógł też osobisty e-mail, jaki wystosowałem do redaktora naczelnego i całej redakcji, a dodać trzeba, że gazeta ta reklamuje farmy lajków nie po raz pierwszy...
Bezkrytyczne poszukiwanie i wykorzystywanie wątpliwych źródeł to proceder, który jest nowotworem współczesnych mediów, a który jednocześnie stał się wadą wybitnie wręcz powszechną i znaną. Problemem stają się też wiek, IQ, wiedza i obycie dziennikarzy - liczby w tej materii wciąż maleją.
Najlepszym, konkretnym przykładem jest internetowy żart w czasie medialnych bojów o ACTA. Kilku dowcipnisiów założyło stronę i blog fikcyjnej gminy Kraszewniki. Strona została teoretycznie zhackowana przez grupę, uwaga, nie Anonymous, lecz AntonyMouse. W odpowiedzi na blogu pojawił się komunikat "wójta" w sprawie zmiany jego zdania co do ACTA.
Na żart natychmiast dały się nabrać tabloidy, a ponieważ, jak wspomniałem wyżej, paradoksalnie stanowią one źródło informacji dla wyższych półek, bardziej nobliwe media poszły im w sukurs. Wisienką na torcie jest fakt, iż informacja o decyzji wójta została podana nawet w Wiadomościach TVP! Tymczasem nikt nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, czy gmina Kraszewniki w ogóle istnieje...
Niewiarygodne, jak niewiele trzeba, by wywieść w pole ogólnopolskie, opiniotwórcze, profesjonalne media. Włos się jeży na głowie!
Takich przykładów jest całe mrowie i zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma dnia bez informacji nieprawdziwej. W modzie jest chociażby uśmiercanie znanych osób. Media dały się nabrać m. in. na informację o śmierci Jacky'ego Chana. Temat stał się tak nośny, że aktor osobiście opublikował dementi, w którym z właściwym sobie humorem dodał: "gdybym umarł, prawdopodobnie poinformowałbym o tym świat".
Najbardziej barwną historią ostatnich dni jest jednak doniesienie o wielkiej zmutowanej kałamarnicy (w polskim tabloidzie ośmiornicy, bo ktoś miał w szkole pałę z biologii), która miała urosnąć pod wpływem promieniowania z elektrowni Fukushima. Oto jak wygląda wyssane z palca doniesienie na łamach internetowego tabloidu:
Przeciętny czytelnik natychmiast zda sobie sprawę, że ma do czynienia z satyrycznym portalem publikującym wymyślone historie. Mało tego, twórcy sami piszą tam o sobie:
LBT zastrzega sobie prawa do wymyślania faktów na potrzeby własnej kondycji finansowej (gdyby Twoje dzieci były głodne, czy nie kłamałbyś dla kawałka chleba, żeby je nakarmić?)
Problem w wyćwiczeniu władz poznawczych współczesnych dziennikarzy, którymi coraz częściej są studenci przysłani do redakcji na praktyki. Mała efektywność polskiej oświaty, kryzys wpływający na całodobową pogoń za pieniądzem i porzucanie rozwijających zainteresowań oraz tabloidyzacja, która przybrała efekt kuli śnieżnej powodują, że młodzi ludzie zatrudnieni w redakcjach ze śmiertelną powagą są w stanie cytować nawet Aszdziennik, nie zdając sobie sprawy, iż jest to strona satyryczna z wymyślonymi informacjami.
A co ze starszymi, bardziej wyrobionymi kadrami? Przecież jeszcze nie wymarły! I owszem, te jednak uginają się pod dyktatem terminów. To nie tak, że zaginęła kultura weryfikacji doniesień. Po prostu brak na to czasu, tym bardziej, że w dobie informacyjnego przesytu coraz ciężej odróżnić ziarno od plew.
Czy zatem można jeszcze ufać mediom? Najprościej odpowiedzieć: "nie", ale byłby to bezkrytyczny akt spłycenia problemu. Na pewno nie możemy już być biernymi konsumentami, bowiem zatarcie granic miedzy wymienionymi wyżej półkami skutkuje kompletnym miszmaszem informacyjnym. Minęły już czasy, gdy kupowaliśmy "Skandale" z pełną świadomością, że sięgamy po brednie wymyślone dla rozrywki, a półka średnia serwowała nam latem sezon ogórkowy. Dziś nie znamy dnia ani godziny kłamstwa odzianego woalem prawdy. Stąd ogromna potrzeba weryfikowania wszelkich doniesień, które zwracają naszą uwagę. Brzmi to strasznie? No cóż, signum temporis...
_______________________________________________
PS. Z pełnym rozmysłem usunąłem nazwy wspominanych w tekście gazet (nie odpuszczam tylko TVP), bo nie chcę, by dyskusja przerodziła się w polityczną pyskówkę typu: "gazetą X rzadzą PiSiory i katole!" /"Tak, a gazetą Y platformerskie lemingi, żydy i komuchy". Naprawdę, nie o to w tym wszystkim chodzi, wierzcie mi.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu