Felietony

Wojna na Ukrainie - polskie media miały szansę stanąć na wysokości zadania. Jak wyszło?

Krzysztof Rojek
Wojna na Ukrainie - polskie media miały szansę stanąć na wysokości zadania. Jak wyszło?
9

W czasach kryzysu, takiego jak wojna w graniczącym z nami kraju, rolą mediów powinno być sprawne informowanie o najważniejszych kwestiach. Powinno, bo rzeczywistość pokazuje co innego - festiwal "kto zrobi większy clickbait".

Już ponad miesiąc mija od momentu, w którym rosyjskie wojska bezprawnie i bestialsko wtargnęły na tereny Ukrainy. Podejrzewam, że nie ja jeden spędziłem pierwsze dni przyklejony do telefonu/komputera, czytający kolejne doniesienia, niepokojący się nie tylko o los tamtejszych ludzi, ale też - o to, jak rosyjska agresja wpłynie na Polskę. Umówmy się - widmo 3 wojny światowej zaczęło być wtedy bardzo realne, a dla mnie - osoby urodzonej po 1990 roku, nie pamiętającej komunizmu, stanu wojennego i żelaznej kurtyny - było to uczucie nieznane. Dlatego też naturalnie przekrojowe portale informacyjne były przez pierwsze kilka dni otwarte u mnie cały czas. Moja żona miała ten syndrom jeszcze mocniejszy ode mnie, ponieważ w jednym momencie przeglądała informacje jednocześnie na komputerze, telefonie, a w tle leciał telewizor z włączonym kanałem informacyjnym.

Dlaczego jednak korzystałem z mediów, skoro miałem chociażby Twittera?

Odpowiedź na to pytanie jest jedna - fake news. Owszem, informacje z Twittera były szybsze, jednak ta szybkość okupiona była faktem, że nikt tych wiadomości nie sprawdzał i nie weryfikował. Nie było też żadnej odpowiedzialności za podanie dalej fake newsa, więc ludzie ochoczo dzielili się m.in. materiałami wideo z wojny na bliskim wschodzie czy scenami z 2014 r. jako obrazkami tegorocznej wojny, najczęściej dołączając do tego jeszcze bardziej niesprawdzone bądź w ogóle fałszywe informacje. Portale ogólnoinformacyjne nat0miast nie były tak szybkie, ale lepiej radziły sobie z weryfikacją wiadomości.

Media w tych pierwszych, kluczowych dniach, radziły sobie całkiem przyzwoicie. Oczywiście, miały swoje typowe mankamenty, jak rozmowy z "ekspertami" z których każdy miał inne przewidywania dotyczące rozwoju konfliktu i których łączyło tylko jedno - ich "eksperckie osądy" spełniły się w takim samym stopniu jak większość obietnic wyborczych, czyli wcale. To jednak było możliwe do zignorowania. W miarę jednak, jak Ukraina heroicznie się broniła i widać było, że potężne rosyjskie wojsko to tak naprawdę grupa barbarzyńców wyposażona w sprzęt pamiętający czasy króla ćwieczka, napięcia w kraju zaczęły stopniowo słabnąć. Mówię stopniowo, bo widać było, że kiedy na stadionie w Chorzowie zgasły światła, duża część obecnych ludzi zaczęła nerwowo przeglądać internet w telefonach i/lub dzwonić do bliskich, ponieważ myśleli, że właśnie wojna dotarła do Polski.

Napięcia jednak wyraźnie spadły, oswoiliśmy się z wojną

Ludzki mózg działa w taki sposób, że nie jest w stanie przejmować się jedną rzeczą przez bardzo długi czas. Oczywiście, wojna na Ukrainie jest czymś strasznym i wywołuje gorące dyskusje, ale po kilku dniach zobaczyliśmy, że życie toczy się dalej. Konflikt ma oczywiście na nas wpływ - część osób przyjęła pod swój dach imigrantów, część zaangażowała się w pomoc w wolontariacie, dworce i kolej pracują non stop pomagając uchodźcom. Życie jest inne, ale nie na tyle, by śledzić wszystko na bieżąco. Konflikt na Ukrainie trwa, giną ludzie, dzieje się tam piekło na ziemi, tak samo jak w pierwszych dniach, ale po prostu z wojną już się oswoiliśmy.

Musiały to też zauważyć ogólnopolskie portale, które dość szybko z ważnej misji weryfikowania i przekazywania informacji na bieżąco zrobiły z wojny kolejny aspekt walki o czytelnika. A to oznacza sięganie po wszystkie klasyczne, tabloidowe sztuczki - clickbaity, wymowne obrazki, sugestie w tytułach i nagłówki mające relatywnie niewiele wspólnego z dalszą treścią. I tak - mówię to jako osoba pracująca w tej (ogólnie rzecz ujmując) samej branży. Tak, wiem, że dobry tytuł i lead to tak naprawdę 90 proc. sukcesu w przyciągnięciu uwagi czytelnika (osoby które kliknęły ten tekst w RSS bądź Google są tego najlepszym dowodem) ale to, w jaki sposób jest to obecnie rozgrywane zwyczajnie kłuje mnie w oczy. Fake newsów nie jest bowiem wcale mniej i rola mediów cyfrowych w przekazywaniu prawdy nie zmniejszyła się, ale kiedy wchodzę na stronę główną niektórych portali, nie jestem za żadne skarby świata wywnioskować z zamieszczonych tam tytułów, który news jest o czym i który jest najważniejszy.

Oczywiście, takie zabiegi mają skłonić czytelnika do jak najdłuższego pozostawania na stronie i kliknięcia w wiele artykułów, czego prawdopodobnie przy "normalnych" tytułach by nie zrobił. Nie mam z tym problemów w normalnej sytuacji - clickbaity były, są i będą i nie da się ich uniknąć. Natomiast w takiej sytuacji, gdy za naszymi granicami szaleje wojna, liczyłem na to, że media będą w stanie odnaleźć się w roli rzetelnego informowania o tym co się dzieje.

To nie wróży dobrze na przyszłość

Wojna na Ukrainie była swego rodzaju testem czy w sytuacji kryzysowej nasze rodzime portale będą potrafiły stanąć na wysokości zadania. Poprzednim był początek pandemii i w tamtej sytuacji także bardzo szybko przeszliśmy do clickbaitów i obracania tego samego tematu z każdej możliwej strony w walce o kliki. Jaki był tego efekt? Po 3 miesiącach wszyscy mieli dosyć, co pewnie przyczyniło się w jakimś stopniu do tego, że część ludzi zwyczajnie się covida nie bała i nawet tysiące zgonów oraz paraliż ochrony zdrowia nie przekonały ich do zmiany zdania. To z kolei raczej nie pozwala sądzić, że kolejny raz będzie inny.

Nie dziwmy się, że internet to siedlisko dezinformacji i fake newsów, skoro 95 proc. osób jako źródło informacji ma do wyboru albo niemożliwe do zweryfikowania social media albo portale na których bardziej liczy się wywołanie w czytelniku emocji niż przekazanie wartościowych i ważnych informacji. Oczywiście - nie oznacza to, że nie ma wartościowych mediów, które podają tylko sprawdzone informacje, prowadzą pogłębione analizy etc. Jednak popularność takich mediów względem tych głównego nurtu jest nieporównywalnie mniejsza, więc naturalnie nie mają takich mocy przerobowych by być z każdym wydarzeniem na bieżąco.

Innymi słowy, gdyby w Polsce wybuchła wojna to obawiam się, że newsy z linii frontu od pierwszego dnia biłyby się pomiędzy sobą na to, kto da dramatyczniej brzmiący nagłówek, a ważnych informacji trzeba byłoby szukać gdzieś pomiędzy artykułem o tym, co o polskim potencjale militarnym sądzi pani Henia z osiedlowego sklepiku, a quizem "jakim typem chleba jesteś". I choć nie wymagam od tego, by media prywatne kierowały się jakąś "misją", ponieważ w przypadku mediów publicznych widzimy, jak się takie kierowanie kończy, to w tych trudnych czasach mogły pokazać, że tu chodzi o coś więcej niż kliki.

Nie pokazały.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu