Lary Croft i serii Tomb Raider nikomu chyba przedstawiać nie trzeba, prawda? Kojarzą ją nawet ci, którzy z grami komputerowymi wiele nie mają, co jasn...
W końcu dobry kanapowy co-op? Recenzja Lara Croft and the Temple of Osiris
Lary Croft i serii Tomb Raider nikomu chyba przedstawiać nie trzeba, prawda? Kojarzą ją nawet ci, którzy z grami komputerowymi wiele nie mają, co jasno pokazuje wartość obu marek. Nie dziwi zatem ilość gier, która pojawia się na rynku. Czy Lara Croft and the Temple of Osiris nie jest aby kolejnym świątecznym skokiem na kasę graczy?
Seria gier z (ciągle) panną Croft przez minione lata jest eksploatowana w sposób dwutorowy. Główna linia została w marcu 2013 roku zrestartowana przez Crystal Dynamics (skądinąd świetnego) nowego Tomb Raidera. Wcześniej, bo w 2010 roku pojawił się natomiast spin-off niemający z nią wiele wspólnego i zatytułowany Lara Croft and the Guardian of Light. Jak nietrudno się domyślić opisywana dziś produkcja jest jej sequelem. Niestety przeznaczono ją wyłącznie na pecety oraz konsole najnowszej generacji. Posiadacze Xboksów 360 i PS3 obejdą się zatem smakiem.
Kanapowe granie
Nie tak dawno narzekałem na brak gier pozwalających na lokalną kooperację na nowych konsolach. Dlatego teraz rzucam się na każdy tego typu tytuł z ogromnym apetytem. W końcu ile można grać w Diablo III?! Nie żebym miał jakiekolwiek zarzuty wobec produkcji Blizzarda. Jak dla mnie to najlepszy jak na razie tytuł z tej kategorii i jeśli chodzi o zabawę w kilka osób przy jednej konsoli póki co bezkonkurencyjny. Nie spodziewałem się, że Lara Croft and the Temple of Osiris w jakikolwiek sposób mu dorówna. Liczyłem jednak na powtórkę sprzed czterech lat, a więc dynamiczną zręcznościówkę z dużą ilością akcji i zagadek wymagających ścisłej współpracy. Co dostałem?
Dokładną powtórkę. Niestety wbrew pozorom nie jest to pozytywna wiadomość, bo Temple of Osiris to właściwie klon poprzedniej części osadzony w innych realiach. Nowości w gruncie rzeczy jest tutaj tyle, co kot napłakał. Piszę to od razu na wstępie, żeby nikt nie spodziewał się powiewu świeżości ani tym bardziej rewolucji. Ale czy to źle? Co roku dostajemy odgrzewane kotlety znanych marek. Niektórzy już nawet przeszli z tym do porządku dziennego. Nikogo nie dziwi zatem powtórka z rozgrywki w nowym Call of Duty, subtelne zmiany w kolejnych odsłonach serii FIFA czy wtórny Need for Speed. Niesprawiedliwie zatem byłoby besztać Square Enix za to, że po czterech latach zaserwowali sequel bardzo podobny do, bardzo fajnego zresztą, poprzednika.
W Lara Croft and the Temple of Osiris trafiamy w Egiptu, a więc w realia będące klasyką dla tego gatunku (i serii). Lara rywalizuje tutaj z innym "archeologiem", Carterem Bellem, co sprawdza na oboje klątwę i przenosi do mitycznej świątyni Ozyrysa. Tam pojawiają się Izyda i Horus, tłumacząc, że właśnie otworzyli portal, za pomocą którego Set, bóg ciemności i chaosu chce sprowadzić zniszczenie na cały świat. Jedynym ratunkiem jest złożenie pomnika Ozyrysa, którego fragmenty zły bóg rozrzucił po całym wymiarze. Cóż, nie jest to historia, która kogokolwiek porwie i oczaruje, ale też chyba twórcy zdawali sobie z tego sprawę. Fabuła jest bo być musi. Grając w dwójkę, trójkę czy czwórkę i tak jej pewnie nie zauważymy a już tym bardziej nie będziemy się zagłębiać. Przy zabawie w pojedynkę jednak będzie już gorzej.
Lekko i przyjemnie
Akcja jest pokazywana w rzucie izometrycznym. Kamera jednak potrafi dynamicznie się przybliżać i oddalać od bohaterów, by objąć w ten sposób większy obszar. Jest to szczególnie przydatne podczas rozwiązywania łamigłówek, a tych tutaj nie brakuje. Nie są to jednak jakieś wyszukane zagadki. Czasem trzeba wykorzystać lustra, żeby odpowiednio skierować promień z magicznej laski Ozyrysa, a innym razem turlamy ogromne kule, które wybuchają po pewnym czasie od ich dotknięcia. Nie brakuje też ruchomych platform, zapadni, wysuwających się z podłogi kolców i wielu innych, typowych dla gatunku atrakcji. Od czasu do czasu pojawiają się natomiast przeciwnicy, których eliminacja nie stanowi większego wyzwania. Lepiej na tym polu wyglądają bossowie, przy których czasem można się lekko (leciutko) spocić.
Grając w pojedynkę Lara dysponuje wszystkimi specjalnymi gadżetami, jak magiczna laska itp. W co-opie są one rozdzielone między bohaterów, co wymaga współpracy. W obu przypadkach, w trakcie zabawy będziemy znajdować nowe bronie - karabinki, strzelby itp. (w sumie 30 różnych typów) - które różnią się siłą ognia, szybkostrzelnością oraz szybkością zużywania paska z amunicją (ten jest uniwersalny i wspólny dla całego noszonego arsenału). Możemy również wchodzić w posiadanie magicznych pierścieni i amuletów (tych jest tutaj łącznie ok. 200). Te pierwsze dają nam specjalne pasywne zdolności, a te drugie wywołują określone efekty w sytuacjach, gdy przez dłuższy czas nie odnosimy żadnych obrażeń, skutecznie punktują przeciwników (słowem stajemy się jeszcze skuteczniejsi). Artefakty te kupujemy za zdobywane w trakcie gry diamenty. Te wypadają zewsząd: z zabijanych potworów, z podpalanych świeczników, wysadzanych w powietrze wyłomów w podłodze itp.
A skoro o diamentach mowa, na mapach znajdziemy też inne mniej lub bardziej wartościowe "znajdźki". Na ogół sprowadzają się one jedynie do rywalizacji ze znajomymi, podobnie zresztą jak punkty, które otrzymujemy niemal za wszystko co robimy.
Powrót do przeszłości
Gra nie jest brzydka, ale daleki jestem od nazwania jej ładną. W sumie widać tutaj poziom bardzo zbliżony do tego z Diablo III. W produkcji Blizzarda kamera nie jest może tak dynamiczna i nie obserwujemy może tylu eksplozji, ale konwencja wydaje się mocno zbliżona. W każdym razie trudno mówić tutaj o wykorzystaniu nawet połowy mocy drzemiącej w nextgenach czy dzisiejszych pecetach. Tu i ówdzie użyto rozmycia, gdzieniegdzie nałożono kilka filtrów i dodano efekty dymne oraz świetlne. Sęk w tym, że miejscami widać fuszerkę autorów. Ślad na wodzie ciągnący się za płynącym bohaterem wygląda jak wizualizacja emisji fal radiowych, a animacje towarzyszące wybuchom czy niszczonym przedmiotom za każdym razem są takie same. Takie detale rażą.
Mieszane uczucia budzi też ścieżka dźwiękowa. Z jednej strony podoba mi się muzyka oraz część efektów. Z drugiej odgłosy wystrzałów przywodzą na myśl pistolety na kapiszony, a dialogi tandetne filmy klasy C (albo nawet D) emitowane w niszowych stacjach w najgorszym czasie antenowym. Jedynie głos Lary Croft można przetrwać, bo reszta brzmi na tyle sztucznie, że aż wręcz komicznie. A już szczególnie głupie jest to, że grając w pojedynkę lub we dwójkę słyszymy wypowiedzi postaci, których z nami fizycznie nie ma.
W sam raz na raz?
Lara Croft and the Temple of Osiris to produkcja stworzona od podstaw z myślą o co-opie - tak lokalnym jak i sieciowym. Tryb dla pojedynczego gracza tak naprawdę został tu dodany tylko z przymusu. Prawda jest taka, że w pojedynkę gra się kiepsko - nudno, smutno i prosto. Tytuł ten zyskuje wraz z liczbą osób, które siedzą obok na kanapie (tudzież towarzyszą nam przez sieć, ale zabawa z przypadkowymi osobami nie daje tyle frajdy. Gdybym miał go oceniać przez pryzmat singla, pewnie postawiłbym jakąś czwórkę.
Na szczęście zasmakowałem gry w grupie i moja ocena znacząco wzrosła. Przemierzanie tych wszystkich grobowców, świątyń i kompleksów w dwójkę (a już szczególnie w trójkę lub czwórkę) przynosi zdecydowanie więcej radości. Jeżeli graliście w poprzednią odsłonę, możecie odczuć delikatną schematyczność, monotonię i brak oryginalnych pomysłów. Nowa konwencja i egipskie klimaty trochę to rekompensują. Sam wątek fabularny nie jest też na tyle długi, by znużyć. Świat ratujemy w jakieś 7-8 godzin. Sęk w tym, że potem nie ma się ochoty wracać do tego tytułu. Przedmioty i bronie nie są na tyle ciekawe, by szukać ich wszystkich, a poszczególne plansze nie kryją na tyle wielu sekretów, by przechodzić je po kilka razy. W gruncie rzeczy zatem Temple of Osiris okazuje się tytułem jednorazowym, po którym znów wracamy do Diablo III.
I tutaj pojawia się kolejny zarzut - cena. Jest ona na tyle wysoka, że zdecydowanie warto przeczekać popremierowy szum i polować na promocje. Gdzieniegdzie tytuł ten w wersji na PC można już upolować za mniej niż 70 złotych, co może napawać pewnym optymizmem.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu