Niezgrani

W co grać na Nintendo 3DS? — część dziewiąta

Kamil Świtalski
W co grać na Nintendo 3DS? — część dziewiąta
Reklama

I znowu potrzebowałem odrobiny czasu, by zapoznać się z ostatnimi nowościami i wydobyć z nich to, co najciekawsze i warte polecenia czytelnikom AntyWeb. Ale jest już najświeższa odsłona naszego cyklu, w którym podpowiadamy w co warto grać na przenośnej konsoli Nintendo 3DS. W ostatnich miesiącach, poza eShopowymi produkcjami niezależnymi, trudno znaleźć wśród godnych uwagi pozycji coś poza typowo japońskimi produkcjami charakterystycznymi dla rynku — choć jesienny wysyp nowości powinien nieco odświeżyć tę monotematyczną bibliotekę. Dla równowagi sięgnąłem również po klasykę, których tutaj jeszcze nie było… a zdecydowanie powinny były się znaleźć, stąd czas nadrobić zaległości!

Yo-Kai Watch


Reklama

Długo wyczekiwana przeze mnie gra od Level-5 (m.in. serie Professor Layton i Inazuma Eleven), która w mgnieniu oka zdobyła serca Japończyków. Tam produkcja pojawiła się na rynku w 2013 roku, a kolejny tydzień na szczycie tamtejszych list przebojów mówił sam za siebie — w Kraju Kwitnącej Wiśni ten tytuł pokochano. Jesienią 2015 roku gra zadebiutowała w Stanach Zjednoczonych, my zaś dostaliśmy grę w sam raz na majówkę. Długo przyszło nam czekać, mimo jednak że premiera gry zbiegła się z polską premierą kreskówki, takiego szaleństwa u nas nie widać. Dlaczego?

Nie mam pojęcia! Gra nie bez powodu została przez wielu okrzyknięta nowymi Pokemonami — tutaj również czeka na nas młody bohater, który pewnego dnia odkrywa sekret istnienia świata duchów. Duchów, którymi są tytułowe Yokai. W przeciwieństwie jednak do Asha i spółki — nie jest herosem, którego marzeniem jest znaleźć się na szczycie jakiejkolwiek ligi, ba, nie chce nawet zdobyć świata. Przypadkiem wchodzi w posiadanie tajemniczego zegarka, który pozwala mu podejrzeć świat duchów kiedy tylko zapragnie — od tej pory nasz bohater widzi non-stop istoty, które odpowiedzialne są za dobro i zło w otaczającym go świecie. Z odpowiednim podejściem, a także paczką zaufanych… bitewnych towarzyszy u boku. Bowiem wspomniane Yokaie, niczym Pokemony, możemy przygarniać pod swoje skrzydła, a później używać w walkach — z tym, że nie wystarczy tutaj rzucić magiczną kulką. Każdy z nich sam ocenia na podstawie rozmaitych kryteriów czy chce przynależeć do naszej drużyny.

Dla nikogo nie powinno byś zaskoczeniem, że nasze duszki mogą z czasem przybierać na sile, a także ewoluować w znacznie silniejsze. Same walki w których biorą aktywny udział trzej bohaterowie (kolejna trójka czeka w pogotowiu i możemy je łatwo wymieniać) są, przynajmniej na starcie, dość nudne. Duszki same wykonują ataki, my zaś możemy co najwyżej po zapełnieniu odpowiednich pasków wykonać ciosy specjalne. Napisałem że na starcie, bowiem pierwszych kilka godzin gry to tak naprawdę samouczek który chce nam pokazać co i jak dzieje się w świecie Yo-Kai Watch. Po chwili jednak okazuje się, że te pojedynki potrafią być niezwykle emocjonujące, bowiem każda sekunda ma znaczenie i nie ma ani chwili na odpoczynek.

Smuci jednak brak potyczek sieciowych — nie uświadczymy tam żadnych dodatkowych trybów, które po zakończeniu historii przytrzymałyby nas dłużej przy grze. A szkoda, bowiem konstrukcja świata i projekty bohaterów aż się proszą, by wycisnąć z tego jeszcze więcej. No ale — na pocieszenie dla siebie i dla Was mam świetną wiadomość: kontynuacja w najbliższych miesiącach ma trafić na nasze półki sklepowe!

The Legend of Zelda w podrasowanych wersjach


Z napisaniem o odświeżonych, przystosowanych do standardów przenośnej konsoli, odsłonach serii The Legend of Zelda zwlekałem niezwykle długo. Przede wszystkim dlatego, że… nie należę do największych miłośników serii. Znam, szanuję, acz mam zawsze sporo zarzutów w jej kierunku. Tak naprawdę jednak trudno przejść obok Ocarina of Time oraz Majora’s Mask obojętnie.

Obie produkcje były, w swoim czasie, prawdziwą rewolucją. Obie pokazywały jak mogą wyglądać wirtualne, trójwymiarowe, światy. Rozbudzały wyobraźnie, próbowały czegoś nowego i pozwalały utonąć w tamtejszych światach na długie godziny. Najciekawszy w tym wszystkim pozostaje fakt, że mimo upływu czasu — obie wciąż mają w sobie ogromne pokłady magii. Choć oprawa, ani rozgrywka, nie robią już takiego wrażenia jak tych kilkanaście lat temu, to nieustannie pozostają jednymi z tych produkcji które wypada odhaczyć na swojej liście.

Reklama

Nazywanie tych produkcji grami wszech czasów nie jest ani odrobinę przesadzone. Pod wieloma aspektami wyprzedzały one swoje czasy, pokazywały jak kreatywnie wykorzystać zabawy czasem, czy jak zagospodarować ogromne przestrzenie i stworzyć wrażenie światów które żyją. W odsłonach 3D obie gry dodają nieco zawartości — w tym nieco odmieniony Master Quest czy tryb Boss Challenge, w którym możemy podjąć wyzwanie wszystkich czyhających na końcu dungeonów przeciwników w jednej turze.

Powrót do obu tych gier w wydaniu na N64 może być trudny z wielu powodów — ich wersje na 3DSa nie tylko są znacznie łatwiej dostępne, ale sam fakt iż możemy je zabrać wszędzie ze sobą działa zdecydowanie na ich korzyść. To rzecz którą znać po prostu trzeba!

Reklama

Zero Time Dilemma


Gra o której trudno pisać bez wspomnienia choćby słowem o poprzednikach. Jest to bowiem idealne zwięczenie wspaniałej serii, której początki sięgają Nintendo DS i tamtejszego Nine Hours, Nine Persons, Nine Doors. Później otrzymaliśmy równie dobre, a może i lepsze, Zero Escape: Virtue's Last Reward (3DS, PlayStation Vita) o którym więcej pisałem w drugiej części cyklu. Tym razem tytułowy Zero znowu wciągnął do swojej gry grupkę ludzi, którym przyjdzie walczyć o życie. I jak zwykle postawił on przed nimi dziesiątki dylematów moralnych. Bo oprócz zagadek które będziemy rozwiązywać, będziemy też musieli dokonywać wyborów — nierzadko skazując innych uczestników tej demonicznej zabawy na śmierć. Każdy wybór wiąże się z konsekwencjami, które poprowadzą nas inną ścieżką — stąd, podobnie jak w poprzednich odsłonach, pierwsze przejście gry to dopiero początek zabawy. Dopiero zapoznanie się ze wszystkimi alternatywami wszystko układa się w logiczną całość i można powiedzieć, że poznaliśmy tamtejszą historię. To jest jednak znacznie łatwiejsze niż w 999 — każda część gry została podzielona na krótkie sekcje, do których możemy szybko powracać i zmieniać wybór, przez co w kilka sekund możemy zapoznać się ze skutkami alternatywnego wyboru.

Jak zwykle w serii czeka nas nie tylko tona tekstu do przeczytania, ale także moc zagadek do rozwikłania. To połączenie visual novel z klasyczną (dobrze zaprojektowaną) przygodówką sprawia, że od gry tak trudno się oderwać. Kiedy dodamy do tego trzymającą w napięciu do samego końca historię otrzymamy mieszankę wybuchową, która przykuwa do ekranów konsol na długie godziny. Warto jednak mieć na uwadze, że w Zero Time Dilemma pojawili się znani z wcześniejszych odsłon bohaterowie oraz wątki. Dlatego też by w pełni docenić to, co produkcja ma nam do zaoferowania, warto podejść do niej ze znajomością poprzednich odsłon. Chociaż bez obaw — bez nich również macie szansę na doskonałą zabawę, po prostu wyciągniecie z niej trochę mniej niż wtajemniczeni.

Chime po raz kolejny nie zawiodło, dostarczając znakomitej historii opracowanej w najdrobniejszych szczegółach. Dodajmy do tego wyjątkowo klimatyczną muzykę, a otrzymujemy zestaw obowiązkowy dla każdego miłośnika gier w ogóle! Warto mieć jednak na uwadze, że w Europie gra dostępna jest wyłącznie w wersji cyfrowej.

…zerknijcie też na nowości w VC dla n3DS

Kilka tygodni temu miałem przyjemność napisać kilka słów na temat Virtual Console, w ramach którego można nabyć cały zestaw klasycznych gier za stosunkowo niewielkie pieniądze i zabrać je na wynos. Przenośne produkcje z 16-bitowej konsoli Nintendo, SNESa, dostępne są wyłącznie dla użytkowników konsol new Nintendo 3DS oraz new Nintendo 3DS XL. Ci nie powinni przejść obojętnie obok opublikowanych tam ostatnio produkcji takich jak Mega Man X (więcej o grze przeczytacie w archiwalnym tekście Piotra Rusewicza), Super Metroid, The Legend of Zelda: A Link to the Past czy zestawu bijatyk z serii Street Fighter. Mam to szczęście znać je zarówno z wydania klasycznego, na kartridżach, jak i przenośnego i muszę przyznać, że mimo całej miłości do pierwszego z nich — te w niczym im nie ustępują!

Reklama

Zobacz też poprzednie części cyklu:

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama