Polskie szkolnictwo nie stoi w miejscu, rozwija się. Szkoda tylko, że zapomina o podstawach.
Jeśli polskie uczelnie chcą być nowoczesne, muszą wreszcie odciąć się od Poczty Polskiej
Moja przygoda ze studiami oficjalnie zakończyła się w czerwcu, nieoficjalnie trwała do lipca. To na szczęście nie przez poprawki. Zarówno licencjat, jak i magistra robiłam na Uniwersytecie Wrocławskim. Na tę samą uczelnię chciałam wybrać się po raz kolejny, startując z drugim licencjatem. Niewtajemniczonym wyjaśnię, jak wygląda rekrutacja na UWrze. Większość czynności odbywa się za pomocą Internetowej Rejestracji Kandydatów (IRK). Otwierana jest w połowie maja. Od tej chwili potencjalni studenci mogą wprowadzać swoje dane, zdjęcia i wyniki matur. Wpisywanie kończy się w pierwszych dniach lipca (w tym roku był to 7.), kilka dni po ogłoszeniu wyników matur. Na tym etapie wiedziałam już, że jednak na studia się nie wybieram. Moje podanie jednak wciąż siłą rzeczy wisiało w systemie. Kilka dni później (11 lipca w tym roku) w IRK ogłaszane są wyniki. Wielu studentów próbuje na wszelki wypadek dostać się na kilka kierunków jednocześnie. Zakładając, że dostali się kilka, wybierają wtedy jeden (lub dwa) i zbierają wszelkie potrzebne dokumenty, aby zanieść je na konkretny instytut. Na to również jest kilka dni. Pierwsza lista przyjętych gotowa jest mniej więcej w połowie lipca (18. w tym roku). Potem są jeszcze dwie tury uzupełniające, jednak tam między kolejnymi krokami jest jeszcze mniej dni. Wszystko pięknie, łatwo i wygodnie. Kiedy jednak umysł studenta odpoczywa na wakacjach, taki delikwent nie myśli jednak o uczelni i zajmuje się swoimi sprawami, zostaje zaskoczony tajemniczym listem.
Odręczne notatki na tablecie? Jak zacząć? Co wybrać?
Od Uniwersytetu przychodzi list polecony za potwierdzeniem odbioru. Jeśli studenta akurat nie było w domu, musi lecieć na pocztę i odstać tam swoje w kolejce, aby wreszcie otrzymać list. Dla kogoś, kto idzie na studia pierwszy raz, może być to nawet stresujące. Wszystko już załatwione, a nagle z uczelni przychodzi poczta tradycyjna? Coś musiało pójść źle! Po otwarciu koperty okazuje się jednak, że to po prostu informacja z jednego z kierunków, cz delikwent się dostał, czy też niekoniecznie. Taki list przychodzi najwcześniej na początku sierpnia, czasem pojawia się nawet we wrześniu. Jeśli student złozył wniosek o przyjęcie na kilka kierunków, z każdego z nich dostanie osobne powiadomienie. Tylko po co?
W momencie, w którym przychodzą listy, wszystko jest już jasne i załatwione. Informacja nie jest zaskoczeniem, niczego w życiu studenta nie zmienia, bo wtedy na zmiany i tak jest już za późno. Nie widzę żadnego celu w wysłaniu takiej korespondencji. Odpada też argument o pamiątce, ponieważ to zwykły, urzędowy list. Nie na ozdobnym papierze, nie ze śmiesznym wierszykiem. Urzędowa nuda do śmieci. Każdego roku Uniwersytet Wrocławski zasypywany jest kilkudziesięcioma tysiącami zgłoszeń na różne kierunki. Na każde z nich odpowiadają osobnym listem. Po co? Czemu? Co to w ogóle za idiotyczny i przestarzały pomysł? Taka wysyłka nie kosztuje na pewno grubych milionów, ale nie odbywa się też za darmo. Ten budżet można byłoby przeznaczyć na cokolwiek innego, z czego chociaż jeden student lub prowadzący czerpałby korzyść. To też zawracanie głowy dzieciakom i samej poczcie. Nie przychodzi mi do głowy żaden logiczny argument, aby to obronić, poza faktem, że tak jest od lat i koniec kropka.
Nie znam sytuacji na wszystkich uczelniach w kraju. Po rozmowach ze znajomymi z różnych krańców Polski zauważyłam, że ten pomysł nie króluje wszędzie. To samo dzieje się na przykład na Zachodniopomorskim Uniwersytecie Technologicznym w Szczecinie, Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu czy Uniwersytecie Gdańskim. Istnieją uczelnie, które całość załatwiają internetowo i trzymają się nieźle, nic nie wybucha. Ba, na Uniwersytecie Jagielońskim w Krakowie można nawet wybrać opcję dostarczenia decyzji przez ePUAP. Świetne rozwiązanie.
Piosenki, które pozwolą wam przetrwać rok szkolny
Gdyby pisać o absurdach na polskich uczelniach można byłoby stworzyć przezabawny i niestety bardzo długi artykuł. Kiedy jednak zderzam się z taką ścianą, nie mam pojęcia, jak reagować. Cieszę się, że nasze szkolnictwo wyższe się rozwija. Dbamy coraz bardziej o prowadzących i studentów, inwestujemy w nowe technologie i metody kształcenia. Władze poszczególnych uczelni zdają się jednak zapominać o podstawach. Podpisywanie rewersów w bibliotekach i konieczność oddawania podbitej karty zobowiązań książkowych, mimo że cały system wypożyczeń działa internetowo i przez legitymację? To niestety również nic wyjątkowego. To dziwne przywiązanie do poczty jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Opierałam się tu na przykładzie Uniwersytetu Wrocławskiego, ale nie on jeden jest tu winny, najgorszy i godny potępienia. Gdzieś tam po prostu zakorzenione jest jakieś bezsensowne myślenie, które tylko czeka na zmiany. Ułatwiamy sobie życie i rozwijajmy się na wszystkich płaszczyznach. Takie rozwiązania nie dodają uczelni majestatu. Są po prostu śmieszne. A o studiach powinniśmy myśleć chyba troszeczkę inaczej.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu