Pestycydy może i nie są najbezpieczniejsze, ale do tej pory były konieczne do optymalizacji upraw. Wraz z nowymi technologiami będziemy mogli powoli odejść od chemii.

Nie da się ukryć – świat rolnictwa pachnie chemią. Dosłownie. Pestycydy, czyli środki chemiczne zwalczające organizmy szkodliwe dla upraw, są od dekad codziennością każdego plantatora, od sadownika po producenta pszenicy. Umożliwiają uzyskanie większych plonów, chronią przed inwazją szkodników i dają poczucie kontroli nad nieprzewidywalną naturą. Ale ich cena – nie tylko ta finansowa – staje się coraz bardziej problematyczna.
Warto zdać sobie sprawę z tego, że Pestycydy działają jak ciężka artyleria – skuteczne, ale ślepe. Nie wybierają ofiar. Gdy oprysk trafia na pole, giną nie tylko szkodniki, ale też pożyteczne owady, takie jak pszczoły, bzygi czy biedronki. To trochę jakby używać miotacza ognia, by pozbyć się jednej myszy w domu. Efekt? Ekosystem się chwieje, bioróżnorodność znika, a my sami płacimy zdrowiem – pestycydy przenikają do wody, gleby, a czasem i na nasz talerz.
Ale jest światełko w tunelu. I pachnie. Feromonami.
Pestycydy do lamusa. Mamy lepszy sposób
Feromony to chemiczne sygnały, którymi komunikują się owady. Zwłaszcza w kwestiach sercowych. Samice wielu gatunków wydzielają feromony, by przyciągnąć partnera. Samce, kierując się zapachem, ruszają na romantyczne łowy. I tu zaczyna się magia nowoczesnego rolnictwa.
Naukowcy wpadli na pomysł, by pola uprawne spryskać syntetycznymi feromonami – takimi samymi, jak te naturalne. Co to daje? Zdezorientowany samiec nie potrafi odnaleźć swojej partnerki, błąka się w oparach miłosnych sygnałów i… nie dochodzi do spotkania. Bez randki – nie ma jaj. Bez jaj – nie ma larw niszczących uprawy.
To, co brzmi jak romantyczna komedia z nutą absurdu, jest dziś realną alternatywą dla pestycydów. Metoda nazywa się „mating disruption” – zakłócanie rozmnażania. I ma mnóstwo zalet. Po pierwsze: działa selektywnie – każdy gatunek owada ma swój unikalny zapach, więc można celować w konkretnego szkodnika bez szkody dla reszty. Po drugie: feromony są nietoksyczne, szybko się rozkładają i nie zanieczyszczają środowiska. Po trzecie – są zgodne z rolnictwem ekologicznym. Wreszcie coś, co może pogodzić rolników, ekologów i konsumentów.
Oczywiście, nie wszystko pachnie różami. Produkcja feromonów do tej pory była droga – kosztowały nawet kilka tysięcy złotych za hektar. Ale i tu nadeszły przełomy. Dzięki pracy naukowców z Danii, Szwecji czy Kanady, feromony można dziś produkować taniej – choćby z pomocą drożdży lub genetycznie modyfikowanych roślin, takich jak Camelina. Co więcej, firmy jak BioPhero czy Semios tworzą systemy automatycznego dozowania feromonów na polach, co zmniejsza koszty pracy i zwiększa efektywność.
Wielki biznes mówi "nie"
Nie łudźmy się – feromony nie zastąpią pestycydów wszędzie i zawsze. Są skuteczne tylko wobec określonych gatunków. Ale mogą być jednym z elementów szerszej strategii – tzw. integrowanej ochrony roślin. W połączeniu z bioróżnorodnością, uprawami mieszanymi, pasami kwiatowymi i naturalnymi wrogami szkodników mogą znacząco ograniczyć potrzebę chemii w rolnictwie.
Dlaczego więc nie wprowadzić ich szerzej? Bo pestycydy to wciąż wielki biznes. Globalny rynek wart dziesiątki miliardów dolarów nie odda pozycji bez walki. Ale jeśli rolnicy i konsumenci powiedzą głośno: „Wolimy jabłko z zapachem feromonów niż z posmakiem trutki” – może to być początek zmian.
Może już czas, by zamiast trutki, nasze pola zaczęły pachnieć perfumami. Nie z próżności, lecz z rozsądku.
Grafika: depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu