Hip-hop czy disco? Oto pytanie, które może sobie zadać osoba śledząca losy bohaterów The Get Down. Z jednej strony grupka młodych chłopaków zafascynowanych rapem, didżejką i B-boyingiem, z drugiej ponętne dziewczyny i gangster oddający się rytmom promowanym przez Johna Travoltę. O tym jest serial, na który Netflix wydał 120 mln dolarów? Takie podsumowanie byłoby wielkim uproszczeniem: 12-odcinkowa produkcja to świetna lekcja historii miasta, muzyki i realiów lat 70. XX wieku za Oceanem. A przy tym przednia zabawa.
The Get Down nowym serialem nie jest: kilka odcinków miało premierą blisko rok temu, pozostałe (mowa o jednym sezonie) dodano w tym roku. Ale przyznam, że nie słyszałem o nim zbyt wiele, a nawet kompletnie nie kojarzyłem tego tytułu. I tu ukłony dla naszych Czytelników - zwrócili na niego moją uwagę w komentarzach pod recenzją serialu GLOW. Skoro serial o wrestlerkach skończyłem, skoro Dr House zniknął z amerykańskiej platformy, trzeba było rozpocząć coś nowego. Padło na historię z Bronksu.
Produkcja jest dowodem na to, że nie należy porzucać serialu po pierwszym odcinku, jeśli ma się wątpliwości. W tym przypadku pilot jest właściwie filmem, trwa 1,5 godziny i... trudno go jednoznacznie ocenić. Trzeba przy tym dodać, że wyreżyserował go Baz Luhrmann (Romeo i Julia, Wielki Gatsby, Moulin Rouge!), którego wypada nazwać ojcem całego projektu, ponoć poświęcił mu naprawdę dużo czasu i energii. Jeśli ktoś jest fanem reżysera, pilot pewnie mu przypadnie do gustu. Będą i tacy, którzy się skrzywią. Ja byłem zaintrygowany, ale też nie do końca przekonany do pomysłu, jaki zaserwowali twórcy. Odpaliłem jednak kolejny odcinek i... poleciało.
Trafiamy na Bronx, jest druga połowa lat 70. XX wieku. Oglądamy Nowy Jork poturbowany przez kryzys gospodarczy, który wybuchł kilka lat wcześniej. Zdecydowanie nie widać w nim miasta znanego dzisiaj, stolicy świata, potężnej metropolii: Nowy Jork zmaga się z olbrzymim bezrobociem, ludziom żyje się ciężko, a najbardziej problemy odczuwają mieszkańcy ubogich dzielnic zamieszkiwanych przez Latynosów i Murzynów. Bronx z tego okresu przypomniał mi o książce Detroit. Sekcja zwłok Ameryki autorstwa Charliego LeDuffa. W obu przypadkach mamy bieddę, przestępczość, skorumpowane i zakłamane elity, płonące pustostany i sterty śmieci na ulicach. Problemy nękające Nowy Jork 40 lat temu, po kilku dekadach dopadły i stolicę motoryzacji. Wróćmy jednak do The Get Down.
Główny bohater, Ezekiel Figuero, to zdolny chłopak, który ze względu na inteligencję, talent, wrażliwość i sprzyjający mu zbieg okoliczności, może mieć przed sobą wspaniałą przyszłość: ma szansę dostać się na prestiżowy uniwersytet, wyrwać się z ponurej rzeczywistości. No własnie : czy ta rzeczywistość faktycznie jest tak ponura i chłopak chce zostawić ten świat? Serial nie epatuje przemocą i biedą tak, jak by mógł. Z problemami kontrastują kolorowe ubrania, robiące wrażenie fryzury, wielkie amerykańskie samochody, chęć zabawy. No i muzyka. To przecież lata 70., czas disco: wszyscy tańczą i śpiewają, chcą być gwiazdami sobotniego konkursu tańca w klubie.
Na marginesie tego świata szybko rozwija się jednak inna kultura, powstaje hip-hop. W kolejnych odcinkach poznajemy legendy tego gatunku - pojawiają się Kool Herc, Afrika Bambaataa i Grandmaster Flash. Czy The Get Down to hołd oddany tym ludziom? W jakimś stopniu pewnie tak, ale oni są zaledwie "dodatkiem", żywymi pomnikami, na które spoglądają nasi bohaterowie. Przywołany już Ezekiel z czterema kolegami podbija Bronx tworząc muzykę. Jest nauka didżejki, jest rapowanie czy B-boying. A wszytko podane w taki sposób, że powinno się spodobać zarówno znawcom tematu (twórców spierały wiedzą legendy tej subkultury), jak i totalnym nowicjuszom (do których zalicza się autor). Dominują pasja, zapał i energia, podlane marzeniami o wielkiej karierze.
Muzykalna i roztańczona młodzież nastraja pozytywnie, ale twórcy cały czas przypominają gdzie jesteśmy: tło dla akcji stanowi gangsterka, handel narkotykami, raczej marne perspektywy na przyszłość i... biali biznesmeni z innych części Nowego Jorku. Ci do sympatycznych nie należą. Warto w tym miejscu podkreślić, że mamy do czynienia z rzadką sytuacją, gdy w gronie głównych bohaterów nie znajdziemy białego. Ale taki już klimat Bronksu. Ciekawe jest też to, że twórcom udaje się zainteresować dorosłych widzów historią, w której pierwsze skrzypce gra młodzież. Wypaliło w Stranger Things, z The Get Down, nie wyszła familijna opowiastka. Ale komercyjnego sukcesu też nie było. A przy takim budżecie jest on konieczny...
Czy serial ma wady? Niektórym będzie pewnie przeszkadzał pewnego rodzaju chaos, ale to chyba celowy zabieg, Serial przypomina czasy i okoliczności, o których opowiada. Pojawiają się głosy, że sporo w tym postaci przerysowanych albo że jest zbyt cukierkowo i nie czuć płonących blokowisk, brudnych ulic. Ktoś wreszcie stwierdzi, że motywy Kung-fu są idiotyczne, a taką historię można opowiedzieć w jednym filmie, bez rozciągania tego na kilkanaście odcinków (po pilocie każdy trwa godzinę). Ale wiecie co? Nie słuchajcie tych narzekań i bierzcie się za The Get Down, jeśli jeszcze tego nie oglądaliście. Daję 8,5/10. I nie żałuję, że Netflix nie nakręci drugiego sezonu: zamknięto historię, resztę niech każdy sobie dopowie.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu