Drugi sezon The end of the f *** ing world wydawał mi się niepotrzebny od dnia jego zapowiedzi. Po obejrzeniu całości nie zmieniłam zdania.
Żałuję, że twórcy nie odpuścili po 1. sezonie. Recenzja 2. sezonu The End of the F***ing World
Netfliksowy hit powrócił. Historia Jamesa i Alyssy, która została świetnie zaprezentowana w pierwszym sezonie, otrzymała swoją kontynuację. Komiksowy pierwowzór takowej nie dostał. Kończy się tak jak sezon pierwszy i tyle. Finał opowieści o (jak twierdzą niektóry) współczesnych Bonnie i Clydzie wydał się zadowalający. Nieco enigmatyczny, niektóre rzeczy trzeba było sobie dopowiedzieć, ale po zobaczeniu go odczuwało się satysfakcję. Kiedy dooglądałam pierwszy sezon do końca, nawet nie myślałam, że mogłoby to trwać dalej. A jednak. Twórcy serialu stwierdzili, że biorą sprawę w swoje ręce i stworzą kolejne odcinki bez żadnego oparcia w komiksie. Czy dogonili pierwowzór poziomem? Moim zdaniem nie.
Nie jest źle, ale mogło być przecież lepiej
Trudno jest napisać coś o tym sezonie bez spojlerowania. Postaram się jednak niczego nie zdradzać, choć pojawią się spojlery z poprzedniego sezonu W pierwszym odcinku poznajemy nową bohaterkę - Bonnie. Jej kochanek to mężczyzna, który został zabity przez Jamesa. Kobieta z gazet dowiaduje się, kto jest temu winny i postanawia wymierzyć sprawiedliwość. Większość odcinków to zabawa w kotka i myszkę. Potencjalna morderczyni kombinuje, jakby tu sobie poradzić, ale oczywiście wciąż coś staje na przeszkodzie jej działań. Akcja rozkręca się powoli. Jak dla mnie trochę do przesady. Ciekawie robi się dopiero w połowie sezonu. Pierwsze pięć odcinków skróciłabym o połowę, pozostawiając to, co się dzieje potem.
Nowa bohaterka tchnęła w serial nieco świeżości, jednak nie zachwyciła mnie tak, jak bohaterowie w poprzednim sezonie. Wszyscy od tamtych wydarzeń dorośli, minęło trochę czasu. Niewiele się jednak tak naprawdę zmieniło. Wydarzenia, które miały miejsce w pierwszych odcinkach, odcisnęły na bohaterach duże piętno, z czego przez dłuższy czas nie zdają sobie do końca sprawy. Obserwujemy ich kolejne przemiany wewnętrzne, widzimy, jak wpływa na nich ta dziwaczna enigmatyczność oraz chłód, za jaki ich pokochaliśmy.
The End of the F***ing World nie zawodzi w żaden sposób pod względem technicznym. To nadal pokaz dobrego aktorstwa, dobrych kadrów i dobrej muzyki. Trudno się do czegoś w tym aspekcie przyczepić. Jeśli spodobał wam się klimat poprzedniego sezonu, ten również was kupi. Jeśli jednak własnie przez tę charakterystyczną oprawę odpadliście po pierwszych odcinkach, odpuśćcie sobie nadrabianie i wtapianie się w nowy sezon. To opowieść wyłącznie dla tych, którzy byli spragnieni dalszego ciągu tamtej historii, bo zakończenie z jakiegoś powodu ich nie usatysfakcjonowało. To nie jest sezon, którym przyciąga się nowych odbiorców.
Było uroczo i słodko, ale zapomnę o tym wszystkim za tydzień. Modern Love – recenzja
Trzeciego sezonu być nie może. Znaczy... może. Jeśli twórcy sobie tak zażyczą, to oczywiście tak będzie. Byłoby to jednak jeszcze mniej potrzebne niż stworzenie omawianych tu odcinków. Wszystko zakończyło się zadziwiająco zgrabnie. Był czas na przemyślenia i miłość. Twórcy przekazali nam trochę prawdy poprzez ekran, pozwoli się przez chwilę bać i nieźle bawić. Nie zabrakło również próby przemycenia jakiejś głębszej myśli dotyczącej traumy, przedmiotowości i przemijania. Bardzo starano się, aby tego wszystkiego nie zepsuć i to się udało. Mimo wszystko sezon nie kupił mnie tak, jak poprzedni. Zabrakło mi trochę czaru, zmęczył mnie wspominany początek, a motywacja Bonnie nie przemówiła do mnie zbyt mocno. Nie żałuję, że sięgnęłam po te odcinki, ale na pewno tego już nie powtórzę. Jeśli tylko nie będzie kolejnego sezonu, będziemy mieli całkiem zgrabny serial o młodzieży. Jeśli twórcy poczują zew pieniądza i będą chcieli zaszaleć... cóż.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu