Świat

Teraz każde wybory mogą wyglądać jak te w House of Cards

Konrad Kozłowski
Teraz każde wybory mogą wyglądać jak te w House of Cards
24

Jak daleka od realiów może być rzeczywistość z serialu, w którym najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa jest wykorzystywana jako narzędzie polityczne? A co jeśli Twoje "lajki" na Facebooku pozwalają wpływać innym na Twoją decyzję przy wyborczej urnie?

PollyHop

Dalszą część pojedynku Franka Underwooda z Willem Conway'em o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych zobaczymy w następnym sezonie House of Cards, ale już wydarzenia z zeszłorocznej serii pokazały, jak mogą wyglądać kulisy tych pradzwiwych wyborów. Kulisy, w których to działalność kandydatów w sieci, mniej lub bardziej legalna, będzie miała kolosalny wpływ na realia.

Choć do świata House of Cards przeniesiono całkiem sporo prawdziwych marek, szczególnie z kategorii mediów, to autorzy nie zdecydowali sie na sięgniecie po którąkolwiek istniejącą wyszukiwarkę internetową. Nic w tym dziwnego, ponieważ serialowa PollyHop odgrywa kluczową, lecz kontrowersyjną rolę w kampanii prezydenckiej.

Praktyki przedstawiciela Republikanów, Willa Conway'a, są intrygujące, ale ich słuszność może być poddawana w wątpliwość. Inaczej bowiem nie sposób spojrzeć na działania, które pozwalają mu na zapoznanie się z dokładnymi danymi i statystykami wyszukiwarki internetowej, z której korzystają miliony. Mówimy tu nie tylko o czymś pokroju Google Trends, lecz wnikliwych, dostępnych tylko wewnątrz informacjach.

Korzystaj z sieci, nic więcej

Dzięki tmu kandydat może przedstawiać się dokładnie takim, jakim chcieliby go widzieć wyborcy. Odpowiadać na ich pytania i potrzeby zanim zostałyby one wypowiedziane i przedstawione. Ponadto w grę wchodzi także manipulowanie wynikami wyszukiwań, co ogranicza dostęp do obiektywnych, a w tym także i negatywnych, opinii na temat danego kandydata. Problemem nie jest wtedy również prezentowanie materiałów mogących zmienić czyjąś opinię poprzez tworzenie profili wyborców i dobieranie dla nich odpowiednich treści.

O tym jak istotna jest obecność w sieci i generowanie ruchu na dany temat przekonywaliśmy się już kilkakrotnie. Tworzenie i propagowanie zmyślonych informacji, tak zwanych fake news, nie jest żadnym wyzwaniem, jeśli dotrzemy już na samym początku do odpowiedniej grupy odbiorców. To oni wezmą wtedy na swoje barki dalsze udostępnianie treści.

Manipulowanie tysiącami, a nawet milionami ludzi jest na wyciągnięcie ręki. Facebook zmaga się z tym problemem, od kilkunastu tygodni zażarcie walcząc z nieprawdziwymi informacjami zamieszczanymi w serwisie. Podobne próby podejmuje Google i inni. Nawet jeśli żadna ze stron konfliktu politycznego miałaby samodzielnie nie manipulować faktami, to mogą to robić na własną rękę firmy technologiczne, o co oczywiście są posądzane już teraz.

Odpowiedzialni za Trumpa i Brexit

Twór o nazwie Cambridge Analityca przypisuje sobie nawet zwycięstwo Donalda Trumpa i sukces w w referendum dotyczącym wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Operuje ona na podstawie naszych zachowań w sieci, budując profile psychologiczne wyborców wykorzystując każdy drobny ślad, który po sobie zostawiamy.

Nieobecność na Facebooku czy Twitterze nie jest żadną przeszkodą, bo w grę wchodzą także inne dane, a źródłami będą nasza karta kredytowa, treści SMS-ów i rozmów czy historia lokalizacji. Zdaniem szwajcarskiego Das Magazin, takie paczki danych można po prostu kupić. Algorytmy Cambridge Analityca, które powstały w oparciu o wyniki badań dr Michała Kosińskiego z Uniwersytetu Stanforda, zajmą się resztą.

Poznawanie i wpływanie na nasze przekonania i decyzje mogą odbywać się więc na zasadach, o których kiedyś można było jedynie pomarzyć.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu