Artykuł sponsorowany

Tak dobrej książki o grach dawno nie czytałem. Recenzja “Wojen konsolowych” Blake’a J. Harrisa

Tomasz Popielarczyk
Tak dobrej książki o grach dawno nie czytałem. Recenzja “Wojen konsolowych” Blake’a J. Harrisa
9

Jeżeli marzy się Wam wehikuł czasu i podróż do lat ‘90, gdy na rynku rządziły 16-bitowe konsole, a większość gier wpisywała się w gatunek szeroko pojętych platformówek, macie ku temu doskonałą okazję. Na rynku pojawiły się bowiem właśnie “Wojny konsolowe” opowiadające o epickim starciu Nintendo i Segi, jakie miało miejsce u schyłku ubiegłego wieku.

“Gry wideo są super, ale książki o grach wideo to dopiero sztos” - czytamy we wstępie książki Blake’a Harrisa. Polemizowałbym z tym, gdyby nie lektura “Wojen konsolowych”. Okazuje się, że książki o grach mogą być wspomnianym “sztosem”, trzymać w napięciu i wciągać jak najlepsze thrillery. Tak było tym razem.

Gdyby zebrać wszystkie książki, które nawiązywały do historii gier komputerowych w latach ‘80 i ‘90, mogłoby zabraknąć palców u obu dłoni. “Wojny konsolowe” na tym polu wyznaczają jednak nowy standard. Naprawdę trudno mi wskazać drugą lekturę non-fiction o branży growej, która była w stanie mnie tak mocno wciągnąć.

Zacznijmy jednak od początku. Lata ‘80, tuż po utracie pozycji przez Atari branża gier jest zdominowana przez Nintendo. Japończycy wprowadzają pod strzechy NES-a, a ich idea konsoli przyjaznej dla dzieciaków okazuje się trafiać na podatny grunt. Sega w tym czasie żyje w swoim grajdołku, zadowala własną niszą i ani myśli o nawiązaniu rywalizacji z gigantem. Tu pojawia się Tom Kalinske, który rozpoczyna swoją pracę w amerykańskiej filii Segi. I to jest początek wielkich zmian, które dają światu Sonica, Mortal Kombat i wiele, wiele innych kultowych dziś już marek. Kalinske przewija się właściwie przez całą książkę. Jest przedstawiany jako ojciec sukcesu Sega of America (zresztą słusznie). Właściwie równie dobrze można by go nazwać głównym bohaterem, a samą książkę czymś w rodzaju fabularyzowanej biografii. Wcale nie przesadzam - w tym wszystkim mamy nawet czarny charakter, którym wydaje się być samo Nintendo. Nieco podważa to wiarygodność książki jako obiektywnego źródła, stąd ważne jest samodzielne myślenie i analizowanie zawartych tutaj informacji. Czy jednak nie dotyczy to większości tego typu utworów?

Nie będę zdradzał zbyt wiele, bo smaczki i ciekawostki zawarte w książce najlepiej odkrywać samemu. A jest ich całe mnóstwo. Autor opisuje np. pierwszą wersję Sonica, którą finalnie zdecydowano się odrzucić. Sporo miejsca poświęca się też tematyce brutalności gier, która wówczas kiełkowała. Wszystko to stwarza w wyobraźni czytelnika niesamowity obraz i buduje przyjemne napięcie. Jest on bowiem niemalże świadkiem wchodzenia rynku gier wideo w okres dojrzałości. A to wszystko odbywa się w otoczeniu barwnych postaci - pionierów wyznaczających zupełnie nowe trendy i tworzących odmienne prawa rynku. Przy czym trzeba podkreślić, że nie mówimy tutaj jedynie o konkurencji dwóch korporacji. “Wojny konsolowe” to walka marketingowców o umysły konsumentów. To kreowanie w ich głowach nowych marek i sprawianie, by je pokochali. I właśnie ten sposób patrzenia na gry czyni książkę Harrisa wyjątkową i zarazem tak odmienną od innych opowieści tego typu.

Tym, co jednak szczególnie wyróżnia książkę Blake’a J. Harrisa, jest sposób, w jaki została napisana. Już na wstępie dowiadujemy się, że nie wszystkie dialogi odbyły się naprawdę, a część ma po prostu jedynie, słowami autora, nadać kontekstu i wyjaśnić pewne zjawiska lub decyzje. Czy to źle? Myślę, że wręcz przeciwnie - “Wojny konsolowe” jedynie na tym zyskały. Stały się bowiem lekturą barwną, soczystą i niesamowicie wciągającą. Przewijający się przez kolejne kartki dramatyzm działa lepiej na wyobraźnie od nawet najbardziej szczegółowych opisów, a to tylko pozwala mocniej poczuć ducha tamtych lat. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że jedyną rzeczą, na jaką mamy teraz ochotę, jest uruchomienie jakiegoś emulatora i zarwanie nocy przy rozpikselowanych hitach.

Czego zabrakło? Do ideału niewiele. Mam jednak wrażenie, że miejscami narracji brakuje szerszego kontekstu. W niewielkim stopniu nawiązuje ona do wydarzeń, jakie miały miejsce kilkanaście lat później. A przecież Sonic jest dziś jedną z bardziej rozpoznawalnych postaci z gier na świecie, a Mortal Kombat ciągle nosi koronę króla bijatyk (rewelacyjne MK X przywróciło serii chwałę). Myślę, że dzięki takim smaczkom “Wojny konsolowe” stałyby się bardziej przystępne również dla młodszych czytelników - tych, którzy nie pociągają nosem i nie przecierają łez wzruszenia na myśl o błyszczącym plastiku Segi Mega Drive.

Jeżeli w latach ‘90 mieliście w domu konsolę, z pewnością poczujecie też duży sentyment do “Wojen konsolowych”. Ja sam należałem do obozu Segi (jako kilkuletni wówczas posiadacz Segi Mega Drive byłem skazany na samotność wśród setek “pegasusów” i tysięcy żółtych dyskietek), co wspominam bardzo dobrze. Era 16-bitów w moim domu upływała pod znakiem niezapomnianego Sonic The Hedgehog, Alladyna, Duck Tales, Mortal Kombat i wielu, wielu innych produkcji, które wówczas nigdzie indziej nie były dostępne. Jeżeli miałbym wskazać jedną rzecz na świecie, która najlepiej oddaje atmosferę z tamtych lat, byłaby to bez wątpienia książka Blake’a J. Harrisa.

-

Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem SQN

Zdjęcia pochodzą z książki "Wojny Konsolowe", autorstwa Blake'a J. Harrisa

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu