Polscy uczniowie, konkretnie abiturienci, zmagają się właśnie z maturami (niektórzy pewnie mają już wakacje), a to - jak zwykle - jest dobry czas na rozważania dotyczące rodzimego systemu edukacji: czy odpowiada naszym czasom, czy rozwija jednostkę, czy kładzie się nacisk na odpowiednie elementy nauczania, właściwe przedmioty itd. Standard, chociaż te dysputy zazwyczaj do niczego nie prowadzą. Przy tej okazji warto jednak wspomnieć o York School - amerykańska szkoła realizuje projekt, który wygląda naprawdę ciekawie.
Szkoła od kilku lat eksperymentuje z rozwiązaniem, które kojarzone jest głównie z Google: poświęć 20% czasu lekcyjnego na realizację własnych pomysłów. W przypadku Google jest to czas pracowniczy i chociaż nie brakuje głosów, że ten model już umarł w amerykańskiej firmie, to zza Oceanu docierają wieści, iż korporacja zamierza go rozbudować. Chcą pokazać, że nadal promują kreatywność. A przy okazji zarobić... Wróćmy jednak do szkoły z USA.
Szkoła daje jeden dzień na twój pomysł
Wspomniany system jest wdrażany w amerykańskiej szkole od 2011 roku. Swym zasięgiem nie objął jeszcze całej placówki, ale ponoć coraz więcej nauczycieli daje się wciągnąć do pomysłu. Uczniowie dostają 20% czasu lekcyjnego na zrealizowanie projektu, który wymyślą. Mają sami zdecydować, czym chcą się zająć, opisać, to, wyznaczyć cele i budżet, tworzyć sprawozdania, finalnie zaprezentować efekty swojej pracy. Jakie pomysły realizują? Wachlarz bardzo szeroki - poniższy film pokazuje, że każdy jest z innej bajki.
Czy to oznacza, że szkoła powiedziała uczniom "róbta, co chceta"? Nie do końca - chodzi o to, by zachęcać młodych ludzi do działania, wyzwalać w nich kreatywność i samodzielność, ale wszystko to dzieje się pod okiem nauczycieli. Bez nich pomysł nie ma sensu i szans na sukces. Ktoś musi czuwać nad młodzieżą. Ale nie wskazywać cel, prowadzić za rękę, lecz służyć radą. O takim modelu edukacji, takiej roli nauczyciela, pisałem jakiś czas temu, gdy podejmowałem temat zmian technologicznych i przejmowania kolejnych zawodów przez roboty. W tym zawodu nauczyciela. Maszyna może przekazywać wiadomości, suche informacje, ale instytucja nauczyciela powinna istnieć. Przy czym bardziej będzie to mentor.
Zamiast programowania brałbym te 20%
Pisałem kiedyś, że programowanie musi stać się obowiązkowe w polskich szkołach. Kilka miesięcy temu okazało się, że są na to szanse, chociaż nie ma co liczyć na szybkie wprowadzenie takiego przedmiotu na masową skalę. Jednocześnie przypomnę, że spora część Czytelników nie zgadzała się z moją opinią i przekonywała, że równie dobrze obowiązkowymi moglibyśmy uczynić w szkołach zajęcia ze spawania. Chociaż nie wycofuję się z idei programowania jako przedmiotu powszechnego, to napiszę, że wspomniane 20% czasu lekcyjnego przeznaczanego na samorealizację brzmi lepiej. Gdybym miał wybierać, postawiłbym właśnie na to - nie ma zmuszania do programowania i obrzydzania tej umiejętności (chociaż można to realizować przez zabawę i wtedy większość dzieci byłaby pewnie zadowolona), jest rozwijanie pasji. Różnych.
Idę o zakład, że uczniowie zaprezentowaliby wiele ciekawych projektów i wzrósłby poziom ich samodzielności. Jestem przekonany, że to zaowocowałoby potem na studiach i w pracy. Chociaż powtórzę: nie chodzi o to, by dzieciom po prostu zrobić kolejny dzień wolny od lekcji - on ma być bardzo pracowity. Ale wedle harmonogramu prac, jaki przygotuje uczeń pod okiem nauczyciela. Intrygująca wizja. Mam nadzieję, że doczekam realizacji tego planu nad Wisłą...
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu