Po Godzinach

Streaming to nie jest miejsce dla fanów <em>oryginałów</em>

Kamil Świtalski
Streaming to nie jest miejsce dla fanów <em>oryginałów</em>
Reklama

Streaming jest wygodny, (względnie) tani, dostępny na całym zestawie urządzeń. Nie zajmuje nam w domu miejsca, co najwyżej kilkadziesiąt megabajtów na dyskach — bo więcej aplikacje do ich obsługi nie ważą. Ale wczorajsza premiera Neon Genesis Evangelion na Netflix po raz kolejny obnażyła ciemne strony tej wygodnej i uwielbianej formy dostępu do multimediów.

Tu zmienią, tam wytną i mamy coś zupełnie nowego

oryginalny «niebędący kopią, przeróbką ani falsyfikatem» (źródło: SJP PWN)

Reklama

Te wszystkie współczesne rozwiązania mają jeden zasadniczy minus — nic nie jest wieczne. Seriale i filmy które tam są mogą po prostu zniknąć z oferty (do tego już przywykliśmy). Ale to tak naprawdę dopiero wierzchołek góry, jeżeli chodzi o potencjalne problemy związane ze streamingiem. Jeżeli jesteście fanami oryginalnych treści, czyli takich jakie w dniu premiery trafia do użytkowników końcowych — to nie jest miejsce dla was. Licencje wygasają, gwiazdy gasną, a wydawcy z różnych powodów decydują się wprowadzać zmiany. Kilka miesięcy temu z serialu Simpsonowie został oficjalnie wycięty jeden z odcinków — ten z Michaelem Jacksonem. Scena z Nie Otwieraj Oczu też wyleciała — widzowie byli wzburzeni wykorzystaniem w filmie materiału z prawdziwego wypadku. Zresztą równie dużo kontrowersji wzbudziło zamieszczenie... klasycznego filmu Pamiętnik (ang. The Notebook) wykastrowanego z kluczowej sceny. A tym jednym zabiegiem... kompletnie zmieniono jego zakończenie. Można się poczuć niczym Phoebe z serialu Przyjaciele której mama, jak pewnie wielu z Was pamięta, wyłączała filmy przed smutnymi scenami. Nie wiedziała co działo się z mamą Bambi, ani też jak kończyła się ziemska przygoda ET. To kolejny raz, kiedy rzeczywistość przegoniła żarty scenarzystów.


Neon Genesis Evangelion przykładem... kompromisu?

Przykład z kultowym anime może nie jest aż tak dramatyczny i irytujący — chociaż od wczoraj w wyczekujących Evangeliona fanach aż się gotuje. Miłośnicy kreskówki są oburzeni, bo zmiany w wersji jaka trafiła do usługi są — w ich opinii — niedopuszczalne. Wśród największych zarzutów, które non-stop się powtarzają jest: brak utworu "Fly me to the Moon" (wykorzystywanego jako piosenka na końcu odcinka, a także — miejscami w wersji instrumentalnej — jako tło oglądanych wydarzeń), zrobione na nowo tłumaczenie i angielski dubbing z inną ekipą aktorów. Co ciekawe — wspomniana piosenka dostępna jest dla japońskich widzów, ale reszta świata musi obejść się smakiem.

O ile jednak z kwestiami tłumaczenia sam nie mam większych problemów (to rzecz odtwórcza — zresztą znając życie, w Polsce i tak była ona robiona nie z oryginału, a w oparciu o angielskie napisy — nigdzie jednak nie mogę doszukać się szczegółów), o tyle z brakiem muzyki — owszem. Tłumacze nadają interpretację, więc można być niezadowolonym — trudno. Można też zarzucać niechlujstwo w związku z brakiem tłumaczeń kanji czy tytułów odcinków. Skoro zdobycie praw do "Fly me to the Moon" poza Japonią było TAK problematyczne (dla własnego spokoju wolę wierzyć, że po prostu niemożliwe), poszli więc na kompromis, by móc udostępnić serię szerszej publice. Można to jakoś przełknąć, mimo że ortodoksyjni fani są zawiedzeni i wkurzeni — a Netflix specjalnie się z tym nie afiszuje. Ale no trudno mi jednak przejść obojętnie wobec scen, w których muzyka została kompletnie usunięta — to zupełnie zmieniło ich klimat. No i... to jednak coś, co odbiega od oryginalnej wizji twórców, którą zaprezentowali w 1995 roku. Tym samym spokojnie można dopisać Evangeliona do ofiar streamingu. Nawet jeżeli to drobnostki, to jednak sprawiają, że całość odbiega od oryginału.


Streaming gra według własnych zasad

Usługi streamingowe rosną w siłę — i podobnych sytuacji w świecie którym rządzą wygasające licencje będzie prawdopodobnie coraz więcej. Ale zanim jeszcze dotarły do mnie te wszystkie wpadki z netflixowym Evangelionem pomyślałem, że zamiast tego wolałbym po prostu solidne wydanie na dyskach Blu-Ray. Z rzetelnie zrobionym tłumaczeniem (dla odmiany — kompletnym) i brakiem problemów licencyjnych. Ale pomijając już kwestię akurat tej jednej serii, to automatycznie rodzi się pytanie: co z wprowadzanymi w ten sposób zmianami. Czy to już wyraźne naruszenie wizji autorów (a więc coś, co można by określić mianem przeróbki), czy tylko niewinne poprawki kosmetyczne? Sam skłaniam się ku tej pierwszej opcji i to nawet wtedy, kiedy nie wprowadza to zamieszania fabularnego, jak w przypadku Pamiętnika.

Wspominałem już kiedyś, że moje ulubione filmy i seriale kupuję na nośnikach — i tak długo jak takowe będą wydawane — to się nie zmieni. Są niewygodne, irytujące i trzeba ścierać z nich kurz. Ale dopóki działają: są kompletne, nie usuwają odcinków ani nikt aktualizacją nie zmieni im zakończenia. Jestem więc w stanie to przeżyć. Patrząc jednak na ceny wydań nieszczęsnego NGE (które nie są bootlegami), mój portfel już płacze — no ale wygląda na to, że w końcu trzeba się będzie skusić. I pogodzić się z tym, że zawsze jednak przyda się skromne miejsce na kilka ulubionych płyt.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama