Rustler od lat znajdował się na mojej liście życzeń na Steamie. Dodałem go, gdy gra była jeszcze na dość wczesnym etapie rozwoju. Premiera minęła, a później kilka lat, a gra nadal tam tkwiła. W końcu zobaczyłem, że jest na promocji i można ją wyrwać za zaledwie 16 złotych. Nie skorzystać byłoby przestępstwem.

Czasem życie pisze scenariusze, które trudno zrozumieć. Przez lata Rustler tkwił na mojej liście życzeń, niczym rycerz w zbroi, który zapomniał, po co przybył na turniej. Gra, która miała być parodią Grand Theft Auto w średniowiecznym wydaniu, czekała cierpliwie, aż w końcu zdecyduję się ją odkopać. A gdy już to zrobiłem, okazało się, że odkładanie jej na później było jednym z największych błędów mojego gamingowego życia. Za 16 złotych? To nie była promocja, to była kradzież, a ja przyznaję się do winy.
Średniowieczne GTA z humorem z dzieł grupy Monty Pyton
Rustler to gra, która nie boi się być głupia. I to w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. To świat, w którym inkwizycja poluje na czarownice, ale równie chętnie pozwoli ci wystrzelić krowę (lub człowieka) z katapulty, by udowodnić, że Ziemia jest płaska. To miejsce, gdzie Pani Jeziora okazuje się zwykłą ulicznicą, a na arenie walczysz z Wieśminem, Braćmi Bolec i Lancwelotem. To świat, w którym Monty Python spotyka się z Wiedźminem, a Legendy Arturiańskie mieszają się z absurdem, który mógłby powstać tylko w głowie szalonego scenarzysty.
Główny bohater, znany po prostu jako The Guy (bo jego rodzice byli zbyt leniwi, by nadać mu imię), to łysy rzezimieszek, który w średniowiecznej piaskownicy sieje chaos z taką swobodą, jakby to była jego życiowa misja. Czy to zaganianie ludzi do kościoła i zdzieranie z nich datków na tacę na zlecenie klechy, czy też driftowanie wozem po polach, a może końska taksówka, czy doskonale znane z GTA misje policyjne, Rustler nigdy nie przestaje zaskakiwać. A jeśli kiedykolwiek poczujesz, że brakuje ci muzyki do tego szaleństwa, zawsze możesz zatrudnić barda. Tylko pamiętaj, że zmiana melodii wymaga prostego uderzenia w twarz. Bo w Rustlerze nawet muzyka ma swoje zasady.
Mechanika gry, choć prosta, jest niesamowicie satysfakcjonująca. Walczysz mieczem, włócznią, a czasem… łajnem. Tak, łajnem. Bo czemu nie? Jeśli to za mało, zawsze możesz sięgnąć po święte granaty ręczne, miotacz ognia Vinciego (tak, spotykamy szalonego wynalazcę) lub lub po prostu wsiąść na konia i rozjechać wszystko, co stanie ci na drodze. A jeśli masz ochotę na coś bardziej subtelnego, zawsze możesz przebrać się za strażnika lub nawet za Śmierć i nastraszyć ludzi.
Ale to nie tylko chaos i destrukcja. Rustler ma też swoją fabułę, która, choć lekka i pełna humoru, potrafi wciągnąć. Wielki Turniej to tylko pretekst do tworzenia dziwacznych sojuszy, przechytrzania wrogów i wykopywania szkieletów dinozaurów. W końcu to średniowiecze, ale takie, w którym anachronizmy są na porządku dziennym, a nawiązania do popkultury wyskakują jak króliki z kapelusza.
Jedyne czego żałuję to, że tak długo odkładałem Rustlera na później. To gra, która nie tylko bawi, ale też przypomina, że gry mają być przede wszystkim zabawą. To świat, w którym można się zgubić, ale nigdy nie czuć się zagubionym. To średniowieczny chaos, który nie boi się być głupim, absurdalnym i niesamowicie zabawnym. I za to tę grę pokochałem.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu