Felietony

Zagrałem w średniowieczne GTA. Żałuję, że tak długo to odkładałem

Patryk Łobaza
Zagrałem w średniowieczne GTA. Żałuję, że tak długo to odkładałem
Reklama

Rustler od lat znajdował się na mojej liście życzeń na Steamie. Dodałem go, gdy gra była jeszcze na dość wczesnym etapie rozwoju. Premiera minęła, a później kilka lat, a gra nadal tam tkwiła. W końcu zobaczyłem, że jest na promocji i można ją wyrwać za zaledwie 16 złotych. Nie skorzystać byłoby przestępstwem.

Czasem życie pisze scenariusze, które trudno zrozumieć. Przez lata Rustler tkwił na mojej liście życzeń, niczym rycerz w zbroi, który zapomniał, po co przybył na turniej. Gra, która miała być parodią Grand Theft Auto w średniowiecznym wydaniu, czekała cierpliwie, aż w końcu zdecyduję się ją odkopać. A gdy już to zrobiłem, okazało się, że odkładanie jej na później było jednym z największych błędów mojego gamingowego życia. Za 16 złotych? To nie była promocja, to była kradzież, a ja przyznaję się do winy.

Reklama

Średniowieczne GTA z humorem z dzieł grupy Monty Pyton

Rustler to gra, która nie boi się być głupia. I to w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. To świat, w którym inkwizycja poluje na czarownice, ale równie chętnie pozwoli ci wystrzelić krowę (lub człowieka) z katapulty, by udowodnić, że Ziemia jest płaska. To miejsce, gdzie Pani Jeziora okazuje się zwykłą ulicznicą, a na arenie walczysz z Wieśminem, Braćmi Bolec i Lancwelotem. To świat, w którym Monty Python spotyka się z Wiedźminem, a Legendy Arturiańskie mieszają się z absurdem, który mógłby powstać tylko w głowie szalonego scenarzysty.

Główny bohater, znany po prostu jako The Guy (bo jego rodzice byli zbyt leniwi, by nadać mu imię), to łysy rzezimieszek, który w średniowiecznej piaskownicy sieje chaos z taką swobodą, jakby to była jego życiowa misja. Czy to zaganianie ludzi do kościoła i zdzieranie z nich datków na tacę na zlecenie klechy, czy też driftowanie wozem po polach, a może końska taksówka, czy doskonale znane z GTA misje policyjne, Rustler nigdy nie przestaje zaskakiwać. A jeśli kiedykolwiek poczujesz, że brakuje ci muzyki do tego szaleństwa, zawsze możesz zatrudnić barda. Tylko pamiętaj, że zmiana melodii wymaga prostego uderzenia w twarz. Bo w Rustlerze nawet muzyka ma swoje zasady.

Niektóre misje wymykają się spod kontroli

Mechanika gry, choć prosta, jest niesamowicie satysfakcjonująca. Walczysz mieczem, włócznią, a czasem… łajnem. Tak, łajnem. Bo czemu nie? Jeśli to za mało, zawsze możesz sięgnąć po święte granaty ręczne, miotacz ognia Vinciego (tak, spotykamy szalonego wynalazcę) lub  lub po prostu wsiąść na konia i rozjechać wszystko, co stanie ci na drodze. A jeśli masz ochotę na coś bardziej subtelnego, zawsze możesz przebrać się za strażnika lub nawet za Śmierć i nastraszyć ludzi.

Ale to nie tylko chaos i destrukcja. Rustler ma też swoją fabułę, która, choć lekka i pełna humoru, potrafi wciągnąć. Wielki Turniej to tylko pretekst do tworzenia dziwacznych sojuszy, przechytrzania wrogów i wykopywania szkieletów dinozaurów. W końcu to średniowiecze, ale takie, w którym anachronizmy są na porządku dziennym, a nawiązania do popkultury wyskakują jak króliki z kapelusza.

Jedyne czego żałuję to, że tak długo odkładałem Rustlera na później. To gra, która nie tylko bawi, ale też przypomina, że gry mają być przede wszystkim zabawą. To świat, w którym można się zgubić, ale nigdy nie czuć się zagubionym. To średniowieczny chaos, który nie boi się być głupim, absurdalnym i niesamowicie zabawnym. I za to tę grę pokochałem.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama