Gry

Recenzja Violett - polskie przygodówki wracają do łask?

Kamil Ostrowski
Recenzja Violett - polskie przygodówki wracają do łask?
0

Klasyczne przygodówki typu point'n'click są już niemal wymarłym gatunkiem, ale w latach dziewięćdziesiątych wiodły prym na całym świecie, również w naszym kraju. Największym polskim sukcesem było bez wątpienia Jack Orlando z ponad pół miliona sprzedanych kopii. To była naprawdę dobra gra. Czy to sam...

Klasyczne przygodówki typu point'n'click są już niemal wymarłym gatunkiem, ale w latach dziewięćdziesiątych wiodły prym na całym świecie, również w naszym kraju. Największym polskim sukcesem było bez wątpienia Jack Orlando z ponad pół miliona sprzedanych kopii. To była naprawdę dobra gra. Czy to samo mogę powiedzieć o Violett?

Choć gry przygodowe jeszcze nie umarły, te najpopularniejsze dziś wyglądają zupełnie inaczej niż kiedyś. Wydaje się, że kierunek gatunkowi nadaje studio Telltale Games, a sukcesy ich produkcji pozwalają prognozować, że inni twórcy chętnie podążą wyznaczaną przez nich drogą. Współczesne tytuły to przede wszystkim mocne historie z dobrym scenariuszem, solidnie napisanymi postaciami i rozgrywce opierającej się raczej na dialogach, a nie łamigłówkach i zagadkach. Violett polskiego studia Forever Entertainment wydaje się iść pod prąd serwując nam zabawę w starym stylu.

Przygodówka zaczyna się animowanym intrem, które bez użycia słów wprowadza nas w świat gry. Z animacji dowiadujemy się, że młoda dziewczyna o fioletowych włosach wyprowadza się na przedmieście razem z rodzicami. W swoim nowym pokoju znajduje magiczny talizman, który przenosi ją do magicznego świata niczym z Alicji z Krainy Czarów. Inspiracja Alicją jest bardzo wyraźna i sami twórcy się z  tym nie kryją. Violett spotyka na swojej drodze ludzkich rozmiarów insekty i inne żyjątka, które co prawda nie mówią, ale pomogą nam w odnalezieniu drogi do domu. Interakcje z termitami, żukami i molami książkowymi odbywają się w oparciu o prosty schemat. Violett „pyta” o przedmiot albo zamknięte drzwi, o czym jesteśmy informowani przez pojawienie się dymka z rysunkiem przedmiotu nad jej głową. Druga postać odpowiada i nad jej głową również pojawia się dymek, tym razem z pożądaną przez robala rzeczą. Insekty wydają przy tym niezrozumiałe dźwięki, brzmiące jak przyspieszone i puszczone od tyłu ścieżki dialogowe. Uważam, że gra mogłaby dużo zyskać, gdyby wprowadzić do niej normalne rozmowy z głosami nagranymi przez aktorów. Byłaby wtedy jeszcze bardziej bajkowa.

Bajkowości nie można z pewnością odmówić oprawie wizualnej, lecz niestety i tutaj mam jakieś ale. Ręcznie rysowane tła są ładne, miejscami nawet bardzo, choć gdzieniegdzie dostrzegłem kiepsko odwzorowaną perspektywę. To nie wszystko. Dobrze wyglądające plansze połączono z grafiką trójwymiarową, która wygląda po prostu kiepsko. Główna bohaterka jest szpetna i niezbyt przypomina dziewczynę z grafik promujących grę czy tę z intra. Trochę lepiej wyglądają wszystkie robaki i inne magiczne stworzenia, tyle że mocno odróżniają się od rysowanego tła, co psuje odbiór całości. Grając w Violett czuję, że gram w grę z brzydkimi postaciami, a to przeszkadza mi zagłębić się w zaczarowany świat.

Poziom zagadek nie jest wysoki i starzy wyjadacze powinni sobie poradzić bez problemu. Czasem mamy do czynienia z typowym „użyj przedmiotu A z lokacji X na przedmiocie B w lokacji Y”, innym razem musimy uruchomić jakąś maszynerię rozwiązując łamigłówkę logiczną. Plus należy się za maszynę Goldberga w jednym z pomieszczeń, choć szkoda, że niezbyt rozbudowaną. Gdzie indziej natrafiamy na rozległy labirynt schodów, z których każde prowadzą w innym kierunku i przenoszą nas nie tam, gdzie byśmy się tego spodziewali. To miejsce przypomniało mi obraz-iluzję, który kiedyś widziałem. Niestety ta lokacja wyszła brzydko i po krótkim czasie zaczęła mnie męczyć przymusowym lawirowaniem za każdym razem, gdy chciałem przejść do innego pokoju. Na szczęście na pewnym etapie nie ma już konieczności wracania do labiryntu.

Zastanawia mnie do jakiej grupy odbiorców skierowana jest ta gra. Teoretycznie Violett jest ukłonem w stronę graczy, którzy tęsknią za staroszkolnymi przygodówkami. Z drugiej strony oprawa i nieskomplikowana historia sprawiają wrażenie robionych pod młodszych odbiorców. Na stronie producenta nie znalazłem żadnych informacji, o tym, czy jest to tytuł wydany z myślą o najmłodszych, czy nie. Uznajmy więc, że to produkcja uniwersalna. W takim wypadku dzieci powinny bawić się nieźle, ale starsi gracze mogą narzekać na brak dialogów. Podobny zabieg wyszedł dobrze w Machinarium, ale Violett aż się prosi o to, aby bajkowa historia była opowiedziana przez narratora z ciepłym głosem, a robale przemawiały bardziej wylewnie niż samym mamrotaniem. Tymczasem jedyne teksty jakie spotykamy w grze to porzucone przez wujka Violett strony z pamiętnika, z których wyczytujemy infantylne historyjki o mieszkańcach magicznej krainy. Te moim zdaniem są napisane zupełnie bezpłciowo, na poziomie opowiadań na lekcje polskiego w gimnazjum.

Violett nie obyła się bez paru niedoróbek. Czasami robaki proszą nas o różne rzeczy pokazując ikony przedmiotów, które już dawno wykorzystaliśmy i w rzeczywistości trzeba przynieść coś innego. To jednak nic. W grze dwa razy znajdujemy wędkę. Dobre piętnaście minut spędziłem na kombinowaniu jak złowić kraba, po czym okazało się, że moja wędka się do tego nie nadaje. Zadziałała identyczna, ale znaleziona w tej samej lokacji co krab. Moja pochodziła z innej, choć wyglądała tak samo. Co za bezsens. Wędka to wędka! Jest jeszcze jedna pierdoła, która mnie denerwowała. Oprócz standardowej telekinezy Violett zdobywa z czasem nowe moce – w tym coś na wzór krótkodystansowej lewitacji. Oczywiście na planszach znajdziecie mnóstwo miejsc, w których teoretycznie taka umiejętność by się przydała. W praktyce używamy jej dwa czy trzy razy. Jestem pewien, że można z niej było zrobić lepszy użytek.

Ukończenie gry zajęło mi nieco ponad sześć godzin. Nie wszystkie zagadki udało mi się rozwiązać z marszu, czasami musiałem wyłączyć grę i wrócić do niej ze świeżym umysłem. Tak pokonane wyzwania dawały mi przyjemne uczucie satysfakcji. Nie dało jej niestety zakończenie, a zwłaszcza finałowa scena, która sprawia wrażenie zrobionej na ostatnią chwilę. Pokonanie ostatniego robala odbywa się automatycznie, a my nie mamy żadnego wpływu na grę. Wydaje mi się, że to nie tak powinno wyglądać. Violett ma dwie twarze. Z jednej strony wciąga bajkowym klimatem podsycanym uspokajającą ścieżką dźwiękową, z drugiej odrzuca brzydkimi postaciami i trochę toporną mechaniką. Sami oceńcie czy sześć i pół godziny zabawy za 9€ to dobry deal. Póki co na Steamie trwa promocja i do drugiego stycznia możecie dorwać Violett za 6,29€. Jeżeli chcecie wciągnąć swoje dzieciaki w świat przygodówek, a sami tęsknicie za oldschoolowymi point’n’clickami – warto to rozważyć. W przeciwnym wypadku możecie sobie podarować.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu