Felietony

Prostytutki z tytułami naukowymi, czyli rzecz o oświacie polskiej

Marcin M. Drews
Prostytutki z tytułami naukowymi, czyli rzecz o oświacie polskiej
Reklama

Profesor Hartman się prostytuował. Obrażam, pomawiam? Skądże, jedynie parafrazuję. Wywołany do tablicy sam tak stwierdził, inicjując w polskich mediac...

Profesor Hartman się prostytuował. Obrażam, pomawiam? Skądże, jedynie parafrazuję. Wywołany do tablicy sam tak stwierdził, inicjując w polskich mediach kilkudniową burzę. Wbrew definicji nie świadczył on jednak usług seksualnych. Dlaczego więc "polski filozof i bioetyk, profesor nauk humanistycznych, wydawca i publicysta, wykładowca akademicki" wyskakuje z wyznaniem godnym uczestnika programu Big Brother? Spróbujmy znaleźć zadowalającą odpowiedź.

Reklama

Nie darzę Pana Profesora szczególną miłością braterską, ale sięgnąłem po Jego tekst z nadzieją. Jako nauczyciel akademicki wymarzyłem sobie bowiem, że oto z oświatowej mafii wyjdzie w końcu świadek koronny, który ujawni, jak wielkie bezhołowie i degrengolada toczą to środowisko.

Srodze się zawiodłem. W typowo tabloidalny sposób Pan Profesor przyciąga czytelnika, by tak naprawdę uraczyć go za moment garścią komunałów na temat głupoty studentów. A to się tipsiary Hartmanowi nie podobają, a to mina studentek, które miast leżeć krzyżem i wzywać imienia Zbawiciela, nudzą się na zajęciach z Biblii.

Jasne, zgadzam się i potwierdzam. Kilka lat prowadziłem zajęcia w dwóch szkołach wyższych i poziom braci studenckiej jest mi doskonale znany. Niestety, Panie Profesorze, przykład idzie z góry. A skoro Pan taki bogobojny, to z chęcią zacytuję Pismo Święte, które, jako ateista, znam doskonale w kilku różnych przekładach. Sam Jezus wypowiedział te oto słowa, które dziś spełniają się w polskiej oświacie właśnie:

Zostawcie ich! To są ślepi przewodnicy ślepych. Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną (Mat. 15:14).

Powtórzę - przykład idzie z góry, Panie Profesorze Hartman. Cieszę się, że stać Pana było na (bardzo pozorną) samokrytykę:

(...) grzechem śmiertelnym jest prostytucja akademicka polegająca na ordynarnym frymarczeniu oświeceniową i XIX-wieczną umysłowością inteligencką. (...) Sam byłem profestytutką, ale się nawróciłem (źródło: Polityka i tokfm.pl).

Nie zmienia to jednak faktu, że naród jest głupi wtedy, gdy głupi są jego przewodnicy. Ma Pan problem z tipsiarami? Przecież po to je rekrutujecie, by na nich zarabiać! Miast wylewać łzy w prasie, a liczyć kasę na koncie, niech Pan coś w tym kierunku zrobi.

Jeśli skromny, niewart Pańskiej uwagi magister może coś podpowiedzieć, to proszę. Z tych samych powodów, o których Pan pisze, ja również się zbuntowałem i zrezygnowałem z prowadzenia zajęć, bo czułem się prostytutką. Nie tylko odszedłem, ale i odmówiłem przyjęcia ostatniej wypłaty. Poinformowałem uczelnię, że pieniądze te powinny trafić na cele dobroczynne. Jeśli zrobi Pan, Panie Profesorze Hartman, to samo, wtedy porozmawiamy. Bo właśnie tu - w mamonie - jest pies pogrzebany.

Reklama

Tajemnicą poliszynela jest to, że polskie szkolnictwo wyższe to maszynka do robienia pieniędzy. Coraz częściej student po prostu dyplom kupuje. Bo jak inaczej nazwać proceder, w którym ktoś przez trzy do pięciu lat płaci czesne, nic nie robi, na koniec składa pracę "kopiuj/wklej" i odbiera licencjacki lub magisterski szlif?

Marek Staniewicz, dziennikarz i naprawdę porządny wrocławski nauczyciel akademicki, powiedział był kiedyś, że na magistra to trzeba sobie zasłużyć. Otóż nie. Już nie. Dziś za magistra się po prostu płaci.

Reklama

Pecunia non olet, co potwierdzi każdy profesor, a Bóg mi świadkiem, że biednego wykładowcy oczy me w życiu nie ujrzały. Oświatowa elitka rozbija się po ulicach mercedesami, a kiedy we znaki daje się kryzys wieku średniego, chłopcy bawią się na pokazach roznegliżowanych studentek.

Bo profesor to taka istota, jak policjant, ksiądz czy prokurator - jest ponad prawem i może wszystko. Przykładów jest cała masa. Przypomnę tylko jeden - na pewno wszyscy pamiętacie profesora/magika/seksuologa, który przeprowadzał terapię macając i masturbując pacjentki. Facet nie do ruszenia. Dlaczego? To proste - ma tytuł profesorski!

I kolejna sprawa, którą Pan Profesor Hartman przemilczał. Uczelnie to instytucje o niespotykanym gdzie indziej poziomie nepotyzmu. Jeśli np. dany profesor jest dziekanem, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że żona, wujek, stryjek i siedmiu kuzynów będzie miało w tej samej uczelni etaty, a z kochanki można zrobić np. szefa marketingu. Bez względu na kwalifikacje. A jeśli ten ostatni przykład wydaje się Wam drastyczny, to wyjaśniam, że sytuację taką znam osobiście. Jak mawiali koledzy Egona Olsena, klawo jak cholera!

Hartman zapomina też, że profesjonalnych wykładowców jest tyle, co kot napłakał. Mieć wiedzę to jedno, umieć ją przekazać - coś zupełnie innego. I nie wystarczy zmuszać studentów do tego, by za ciężką kasę kupowali nasze książki, i dawać im zaliczenia tylko wtedy, gdy pokażą paragon (również sytuacja z życia wzięta).

Kwestia wiedzy też jest dyskusyjna, bo w polskim świecie akademickim (w sumie powinienem powiedzieć - subkulturze akademickiej) utarło się, że kto ma tytuł naukowy, wie wszystko. Czyli jeśli ktoś na dawnym wysrolu (Wyższa Szkoła Rolnicza) zrobił profesurę z przerzucania obornika widłami, nagle staje się fachowcem od marketingu, dziennikarstwa, public relations, web designu itd.

Reklama

Efekt jest potworny. Katedry okupowane są przez bandę chciwych doktorów i profesorów, którzy biorą gruby szmalec za wykłady w dziedzinach, o których nie mają zielonego pojęcia, a do tego mają takie parcie na kapuchę, że potrafią prowadzić zajęcia w pięciu różnych szkołach w tym samym czasie (sic!).

Jeden nawet wykładał zza grobu - pewna bardzo, ale to bardzo niesławna uczelnia warszawska brała od studentów pieniądze za odtwarzane z kasety VHS wykłady zmarłego naukowca.

Jeszcze lepszy jest przykład uczelni prowadzonych przez związki wyznaniowe, bo tu nawet ministerstwo nie ma nic do powiedzenia. Trzymajcie się ramy, bo w historię, którą Wam przytoczę, trudno wręcz uwierzyć.

Otóż pewna mazowiecka uczelnia religijna otworzyła na Dolnym Śląsku oddział zamiejscowy, gdzie absolwenci zaprzyjaźnionego studium mogli zrobić licencjat w... rok. Jednodniowe zjazdy odbywały się raz w miesiącu. Daje to nam 10 dni nauki, po których np. technik inseminator (czyli facet od zapładniania krów) zostawał dyplomowanym dziennikarzem z dodatkową, biblijną specjalizacją.

No dobrze, ale przecież są rankingi! Problem w tym, że jest tyle rankingów, ile szkół, a sposób oceniania równie aferalny, co działalność uczelni. Lata temu zwiedziony rankingiem bardzo poczytnego tygodnika wstąpiłem w szeregi studentów jednej z bardziej znanych mazowieckich szkół. Równie szybko też zrezygnowałem. W pamięci pozostaje mi rozmowa kwalifikacyjna. Przejechałem kilkadziesiąt kilometrów i stałem kilka godzin w kolejce, by usłyszeć jedno pytanie: "Chce pan u nas studiować?" Odpowiedziałem, że tak, i zostałem przyjęty. Zdziwiony byłem do momentu, w którym dowiedziałem się, że za rozmowy kwalifikacyjne przyznaje się w rankingach dodatkowe punkty. Tada!

Mógłbym tak godzinami, ale po co? Faktem pozostaje, że polskie szkolnictwo wyższe toczone jest przez pleśń i syfilis. Ci na górze liczą szmal, a tych na dole im więcej, tym lepiej. Właśnie dzięki tipsiarom, które Pana Profesora tak bolą, kadra profesorska ma na swoje mercedesy. Najłatwiej wszak masowo łupić głupich...

Panie Profesorze Hartman. Opluł Pan studentów. OK, należało im się. Ale czy ma Pan na tyle odwagi, by splunąć na kolegów po fachu, którzy to tipsiarskie tałatajstwo zrekrutowali, a teraz na nim zarabiają?  I na całe ministerstwo? Czy może po tych gorzkich żalach wróci Pan jednak do profestytucji?

 

 

 

 

 

 

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama