Felietony

Handlarze i małe nakłady wyleczyły mnie z niechęci do pre-orderów

Kamil Świtalski
Handlarze i małe nakłady wyleczyły mnie z niechęci do pre-orderów
Reklama

Przez wiele lat nie rozumiałem jak to jest, że tysiące ludzi składają zamówienia przedpremierowe (tzw. pre-ordery) na... właściwie to na wszystko. Na gry, na konsole, na gadżety, na cyfrowe wydania filmów, seriali i książek. I szczerze? W 99% przypadków: wciąż nie rozumiem. Ale ten tekst powstaje dlatego, że złapałem się ostatnio na tym, że sam mam złożonych kilka zamówień przedpremierowych. Co gorsza: od kilku miesięcy składam je regularnie bo wiem, że bez nich... prawdopodobnie będę musiał przepłacić. Tak już jest skonstruowany rynek kolekcjonerski.

Kupuję wcześniej, by później nie przepłacać

Wyżej napisałem, że kompletnie nie rozumiem dlaczego ludzie kupują rzeczy wcześniej, skoro... nie muszą. Słysząc motywację pokroju: bo będziemy mieć wcześniej chce mi się śmiać, bo doskonale pamiętam jak to wyglądało przed laty. Zamawiałem grę przedpremierowo w sklepie A tylko po to, by wściekać się, że sklep B faktycznie sprzedaje ją dzień czy dwa przed premierą. A ja nie dość że czekam do dnia zero, to jeszcze kurier nawala i otrzymuję paczkę po weekendzie. To na tyle irytujące, że kilkukrotnie zdarzyło mi się nawet odsyłać paczkę, w międzyczasie wybierając wersję cyfrową, na którą musiałem czekać dosłownie do godziny zero. Takiej na zegarku, kiedy mogłem ją spokojnie odpalić z dysku konsoli, bo opcja pobrania pojawiła się nawet wcześniej. I po trzech takich sytuacjach powiedziałem stop: nigdy więcej pre-orderów.

Reklama

...a później zacząłem kupować przedmioty trochę bardziej kolekcjonerskie. Nic szczególnego, ale jednak z nakładem odpowiednio mniejszym — bez cyfrowych odpowiedników. I nagle okazało się, że bez zamawiania ich przed premierą ani rusz. To znaczy wiecie, jest XXI wiek — wszystko się da, tylko albo kupi się w cenie premierowej, albo z marżą handlarzy, kiedy pierwszy nakład się rozejdzie. A ten często rozchodzi się jeszcze przed tym, nim przedmioty trafią do sprzedaży.


Tak sprawy mają się z figurkami, na które zamówienia składa się na kilka miesięcy przed tym, jak trafią do sklepu. Części udaje się poleżeć chwilę na półkach sklepowych, ale gdy z nich znikną — panie, szukaj szczęścia i... dobrych cen. Oczywiście wszystko zależy od popularności danego przedmiotu, ale po tym jak kilka tygodni po oficjalnej premierze figurka nie kosztowała już ~180 zł, a bardziej ~700 zł, przestałem bawić się w polowania. Kiedy interesujące mnie przedmioty mają otwarte pre-ordery, po prostu je zamawiam — korzystam ze sklepów które i tak wysyłają je z drugiego końca świata, ustalające ostateczną cenę z wysyłką dopiero po premierze i zważeniu przedmiotu. Jeżeli sytuacja by się zmieniła, rozmyśliłbym się, albo po prostu nie mógłbym sobie pozwolić na zakup przedmiotu — mam wiele miesięcy na to, by anulować zamówienie. Nic mnie to nie kosztuje poza kilkoma minutami, by wysłać maila. Poza figurkami podobnie sprawy mają się także z winylami — z miłości do Cowboya Bebopa kilka dobrych miesięcy temu zamówiłem już ścieżkę dźwiękową na tym magicznym nośniku. Wydawca, Milan Records, zaserwował kilka wersji. Co z tego że złożyłem zamówienie tuż po starcie, skoro... i tak załapałem się tylko na jedną z nich, bo reszta się wyprzedała na pniu?

Moje głosowanie portfelem to właśnie... składanie pre-orderów

W przypadku gier wideo często mówi się o głosowaniu portfelem i nieskładaniu zamówień przedpremierowych. Wiecie, bo produkt okaże się nie taki, jak obiecywano, bo jakością będzie odstawał do tego czego oczekiwano. O ile w przypadku takich produktów zgadzam się w stu procentach, o tyle... no właśnie — sam wpadłem w sidła pre-orderów, bo głosuję portfelem i nie chcę dawać zarobić handlarzom. Staram się kupować u źródła i za tyle, na ile je wyceniono — a nie za wielokrotność ceny, bo nakład był za mały i przedmiot od razu doczekał się rangi kolekcjonerskiego...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama