Felietony

Potrzebne więcej „e” w edukacji!

Kamil Ostrowski
Potrzebne więcej „e” w edukacji!
17

Wczoraj zaczęły się matury, a po maturach szliśmy... no, ja szedłem do domu, pograłem trochę na komputerze, a potem jechałem te matury oblać. Jakiś czas później zdziwiłem się strasznie, że po wyniki owych matur musiałem jechać do szkoły, zamiast sprawdzić w sieci. Do dzisiaj po świadectwo dojrzałośc...

Wczoraj zaczęły się matury, a po maturach szliśmy... no, ja szedłem do domu, pograłem trochę na komputerze, a potem jechałem te matury oblać. Jakiś czas później zdziwiłem się strasznie, że po wyniki owych matur musiałem jechać do szkoły, zamiast sprawdzić w sieci. Do dzisiaj po świadectwo dojrzałości jeździ się do liceum, bądź technikum, co jest oczywistym anachronizmem. Sądziłem, że może szkolnictwo wyższe jest bardziej „za pan brat” z cyfryzacją. A gdzie tam!

W sieci nie znajdziemy żadnych opracowań, notatek, ani skryptów czy chociażby szczegółowego wykazu zagadnień do nauczenia się. Same ogólniki.  Nie ma planów poszczególnych lekcji, tak żebyśmy mogli nadrobić zaległości, jeżeli postanowimy wagarować, albo się rozchorujemy. Pozostaje nam sposób sprawdzony i stosowany od setek lat: „Cześć Piotrek, wiesz może co było ostatnio na majzie?”. Kupować za to trzeba podręczniki, koniecznie w formie papierowej – bo inaczej dzieci będą na lekcjach grać w Tibię (teraz to już w League of Legends), zamiast się uczyć.

Chociaż przed maturami trzeba przez Internet wypełnić kilka formularzy, a więc dostarczyć komisjom egzeminacyjnym informacji, to już w drugą stronę to nie działa i przez siec wyników nie sprawdzimy. Dlaczego? Nie wiem. Dlaczego nie są udostępnione skany naszych matur, żebyśmy mieli pewność, że to naszą sprawdzono i oceniono nas sprawiedliwie? Nie wiem. Jeżeli będziemy mieć wynik niższy, niż byśmy się spodziewali, to możemy składać podania, pisać skargi, ale to droga przez mękę i zazwyczaj prowadzi donikąd. Miną miesiące, zanim chociażby będziemy mogli zerknąć na naszą kartę egzaminacyjną.

A już podanie standardów, które obowiązują na maturze w postaci rozporządzenia, które niewiele powie większości odbiorców...  tragedia.

Potem przychodzą studia, na których w dalszym ciągu wszystko odbywa się według tradycji – rewolucją okazało się postawienie ksera w bibliotece, ale szybko okazało się, że za przyjemność korzystania z niego trzeba sporo zapłacić, a jego montaż to tylko kolejny pomysł na wyciągnięcie kasy ze studentów (które liczą już sobie nawet za birety).

Można poczuć się jak dziecko z podstawówki, tłumacząc się przed prowadzącymi ćwiczenia, dlaczego nie było nas na ostatnich zajęciach. Czemu mnie nie było? Ponieważ z trzech zajęć dwa odwołano, więc wolałem zostać w domu i przyswoić sobie materiał przy własnym biurku. Nie wiem po co mam chodzić na zajęcia, skoro jestem w stanie nauczyć się tego sam. Z drugiej strony trochę rozumiem nauczycieli akademickich – oni nie wiedzą, że w sieci krążą od paru lat notatki, skrypty i streszczenia, z których można się uczyć samemu i bez problemu zdać.

Przy czym trzeba zauważyć, że te materiały są czasami... niebezpieczne. Nic dziwnego, bo przecież nie tworzą ich osoby, którym się za to płaci, a jedynie udostępniają studenci dobrej woli. Paradoksalnie, chociaż potrafią pojawić się w nich chochliki, a nawet błędy, to napisane są lepiej, niż książki „psorów”. Sytuacja ostatecznie wygląda tak, że 90% studentów uczy się z materiałów innych studentów, bo 70-letni profesor w swoim podręczniku zamiast streścić wiedzę, którą żak ma sobie przyswoić, rozpływa się na temat sporów w doktrynie, historycznych genez danej kwestii, swoich własnych poglądach i pomysłach (które najpewniej przedstawi jako jedynie słuszne i prawdziwe, chociaż podziela je on i kolega wykładający na Uniwersytecie Trzeciego Wieku).

Są jaskółki nadziei w tej paranoi – oddolne inicjatywy. Młodsi ćwiczeniowcy chętnie porozumiewają się ze studentami przez „maile grupowe”, gdzie zamieszczają niezbędne pomoce dydaktyczne, zakresy materiałów, a czasami nawet własne opracowania. Nie mówiąc o usprawnieniu komunikacji. Niektóre szkoły i wiele uczelni wprowadziło już system internetowego sprawdzania ocen (e-dzienniki, albo e-dziekanaty). Jest to dosyć toporne, działa różnie, ale przynajmniej jest. Więc nie jesteśmy skazani na zupełną stagnację.

Póki co pozostaje nam korzystać z materiałów tworzonych i gromadzonych przez grono studenckie i cieszyć się, że nie ma zakazu robienia i udostępniania notatek (bo już nagrywać wykładów czasami nie wolno, pod groźbą wyproszenia z sali).

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

edukacjauniwersytety