Netflix zdążył mnie w sobie rozkochać jeszcze na długo przed oficjalnym wejściem do Polski. Zarówno on, jak i Hulu, to platformy które od wejścia oczarowały mnie niezwykle bogatą biblioteką i prostotą obsługi. Kiedy pierwszy raz zawitałem do ich światów -- w Polsce mogliśmy tylko pomarzyć o równie kompleksowych rozwiązaniach. I kiedy Netflix wszedł do Polski byłem delikatnie zawiedziony brakami w bibliotece z porównaniem do doskonale znanego mi katalogu amerykańskiego. Metodą małych kroków firma go rozbudowywała i można spokojnie powiedzieć, że na tę chwilę wygląda on naprawdę imponująco. I nie wiem czy to kwestia przeładowania treściami, mojego marudzenia, czy dziwnego gustu -- ale naprawdę coraz trudniej mi tam znaleźć coś dla siebie.
Originals za Originalsem, Originals popycha
Każdego miesiąca platforma serwuje nam kilkadziesiąt nowości -- wystarczy szybki rzut okiem na listę czerwcowych nowości, by wiedzieć, że nie da się tego wszystkiego obejrzeć. Nieskończenie długa lista Originalsów, a na "dobitkę" -- tytuły na licencji. Są tego dziesiątki i prawdopodobnie każdy może znaleźć coś dla siebie. Przez te wszystkie lata nauczyłem się jednak, że tych kilka głośnych serii od Netflixa było raczej chlubnymi wyjątkami, a nie regułą w kwestii serwowania najwyższej jakości treści. Dałem już szansę wielu tytułom — nie żałuję... właściwie tylko dwóch. Fenomenalnych The Kominsky Method oraz I think you should leave with Tim Robinson -- obu z polecenia znajomych, a nie platformy. Bo algorytmy Netflixa nigdy nie wpadły na to, by podrzucić mi je w swoich rekomendacjach -- bazując na licencyjnych tytułach które oglądam na ich platformie serwują mi treści, które... kompletnie mi nie podchodzą. Wszystkie, oczywiście, z plakietką Originals — i coraz częściej odnoszę wrażenie że pojawianie się tam materiałów bez niej to mała zbrodnia. Fakt, czasem się zdarza, ale to hity które albo już znam bo widziałem je gdzie indziej, albo świadomie omijam od lat.
Odpalam Netflixa, szybki rzut okiem na to co oferuje mi platforma - zamykam aplikację
To już któryś raz, kiedy przyłapałem się na tym że mając wolną chwilę po uruchomieniu Netflixa, przeglądaniu przez kilka-kilkanaście minut tamtejszej oferty, po prostu zamykam program i wracam do mojej wysłużonej półki z płytami. Nie ma ich wielu, ale jedno jest pewne -- nie ma tam miejsca na przypadki. Jak mówił jeden z bohaterów filmu Rejs (który, swoją drogą, mam nadzieję wkrótce na ten regał dodać ;) -- mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. I coś w tym musi być, ale moja niechęć do próbowania kolejnych nowości wynika raczej z tego, że przez te wszystkie miesiące originalsowego szału sparzyłem się już na tyle często, że nie daję się podejść nawet najbardziej zachęcającym opisom. I już nawet redakcyjny specjalista Konrad rozkłada ręce -- co więcej, mam wrażenie że coraz częściej przychyla się do mojego marudzenia.
I nie będę się upierał do swoich racji -- bo ile ludzi, tyle gustów. Ale w ostatnich latach tyle przyjemności zabiega o naszą uwagę, że naprawdę trudno mi usprawiedliwić stratę kilku godzin na coś, co kompletnie mnie nie bawi. Albo jest na tyle złe, że nawet nie potrafiłbym tego zaklasyfikować jako guilty pleasure, bo żadnego w tym pleasure.
Przepych, przesyt, algorytmy
Nie odważę się powiedzieć, że na Netflixie nie ma na czym oka zawiesić. Fakt, tamtejszy katalog regularnie się zmienia -- coś z niej wylatuje, by ustąpić miejsca innym nowościom. Czasem są to klasyki, jak uwielbiane Robin Hood czy Głupi i Głupszy. Czasem nowsze tytuły -- jak chociażby Blade Runner 2049. Problem polega na tym, że tak długo jak nie wylądują w zakładce z najpopularniejszymi, bez przeglądania list albo solidnego filtrowania -- coraz trudniej na nie trafić. A w niektórych przypadkach to wręcz niemożliwe. A jako że przez lata przywykłem do sporej wygody w tym zakresie, jestem po prostu nieusatysfakcjonowany tym, co serwuje mi platforma. Na tę chwilę jednak -- bez zaufanych rekomendacji, do Originalsów się nie zbliżam. A jak przeglądać co nowego, to tylko poza platformą — jest szybciej i wygodniej. Stąd coraz częściej moja decyzja by wrócić do sprawdzonych tytułów, które zgromadziłem na płytach. Przynajmniej nigdy nie jestem zawiedziony.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu