Premiera Windowsa 10 przypomniała mi, że wciąż jest we mnie dużo z dzieciaka. I choć tłumaczę to „służbowym obowiązkiem”, siedzenie do 3 nad ranem i s...
Nie śpię, bo czekam na aktualizację systemu. Też tak macie?
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Premiera Windowsa 10 przypomniała mi, że wciąż jest we mnie dużo z dzieciaka. I choć tłumaczę to „służbowym obowiązkiem”, siedzenie do 3 nad ranem i sprawdzanie czy mogę już zainstalować nowy system, nie jest zdrowe.
Logika zawsze podpowiada - poczekaj aż zainstalują znajomi. Jak coś nie działa, nie przyblokujesz komputera lub smartfona. Zawsze lepiej dać innym potestować, poczekać na pierwsze uaktualnienia i korzystać z załatanego systemu. Nigdy nie słucham, ciekawość jest silniejsza.
Nie brałem udziału w testach Windowsa 10, nie jestem też miłośnikiem tego sytemu. Od kilku lat używam komputerów z logiem nadgryzionego jabłka. Redakcyjne laptopy działają jednak pod kontrolą systemu z Redmond, mam więc wciąż z nim styczność. Po kilku dniach mogę też powiedzieć, że pierwsze wrażenia z użytkowania Windowsa 10 są pozytywne i choć w kwestii wygody czy intuicyjności wciąż daleko mu do OSX’a, korzysta mi się z niego przyjemniej niż z 8.1.
Aktualizacja do Windows 10 pobrała mi się dopiero późnym wieczorem, dzień przed premierą. Nie będę ukrywał, że siedziałem już jak na szpilkach już od popołudnia. Głupio byłoby przecież nie móc zaktualizować komputera w dzień premiery. Zegar pokazał północ i kolejne trzy godziny okazały się jednymi z najdziwniejszych w tym roku. Ciężko bowiem usprawiedliwić ślęczenie przy komputerze praktycznie do rana i sprawdzanie czy mogę już zainstalować uaktualnienie. Co było pierwszą rzeczą jaką zrobiłem po przebudzeniu? Sprawdzenie czy mogę już zainstalować nowy system.
Windows 10 nie jest wyjątkiem. Instaluję bezmyślnie najnowsze aktualizacje na wszystkich posiadanych sprzętach. Podobnie było z Yosemite na Maku, identycznie z najnowszym Androidem na moim HTC One Max. Nie czytam o dziurach, nie czekam na wrażenia znajomych - po prostu instaluję. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie jestem w stanie tego w żaden sposób usprawiedliwić. No może poza ciekawością. Oczywiście nauczony doświadczeniem zawsze mam plan awaryjny - drugi komputer bez aktualizacji (lub z innym systemem) albo zapasowy telefon. Tak na wszelki wypadek, gdyby aktualizacja uśmierciła na jakiś czas maszynę.
Można się naciąć? Oczywiście. Wyczekiwana przeze mnie kilka lat temu aktualizacja Sony Xperii X10 sprawiła, że przycinały się mp3, nawet ustawione jako dzwonek. Nie zawsze jest to też system operacyjny. Średnio co miesiąc któraś aktualizacja mobilnego Facebooka wymusza na mnie przeinstaslowanie całej aplikacji. Swoją drogą jestem w ciężkim szoku jak funkcjonują uaktualnienia aplikacji na Androida. Byle pierdółka sprawia, Google Play informuje o nowej wersji. Apple nie jest lepsze. Darmowy i używany przeze mnie do nagrywania muzyki Garageband przechodząc na nową wersję wprowadził nieintuicyjny interfejs, chowając używane przeze mnie funkcje tak głęboko, że do ich znalezienia musiałem wspierać się poradnikami w sieci. Skończyło się na usunięciu zaktualizowanej aplikacji i skutecznym uruchomieniu wcześniejszej programu wyciągniętego z którejś kopii zapasowej systemu.
Trochę trudniej jest w przypadku konsol. Chęć grania w sieci wiąże się z koniecznością aktualizowania sprzętu, w przeciwnym wypadku nie będziemy mogli skorzystać z opcji online - w tym cyfrowych sklepów. Nie dziwi mnie więc, że gracze narzekają. Zdarzyło się już przecież nie raz (i nie dwa), że któraś z konsolowych aktualizacji nie tyle nie poprawiła stabilności i nie wprowadziła nowych opcji, co zepsuła już istniejące. Aktualizacje gier, przez które trzeba tworzyć nowe łatki to natomiast temat na zupełnie inny tekst.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu