Dziś kończymy sezon jednego dnia, a następnego pytamy: „Co teraz oglądać?”. Nie dlatego, że skończyła się historia, tylko dlatego, że nie zdążyliśmy jej nawet poczuć.

Pamiętam czasy, kiedy czekało się. Nie tylko w kolejkach po mięso czy na autobus, ale też na kolejny odcinek serialu. Tydzień czekania między jednym a drugim epizodem był świętym rytuałem. W poniedziałek się rozmawiało, we wtorek spekulowało, w środę pojawiały się teorie fanowskie, a w niedzielę... nadchodziła premiera. Czekanie było częścią przyjemności. Dziś? Dziś „czekanie” umarło. I może razem z nim – magia. A już na pewno pamięć o serialach, nawet tych świetnych.
Ledwo pamiętam, co oglądałem miesiąc temu
W dobie platform streamingowych seriale pojawiają się całymi sezonami. Zamiast delektować się opowieścią przez tygodnie, miesiące, ba! nawet lata (kto pamięta piekielne przerwy mid-season w „Lost” albo „Prison Break”?) – mamy dziś binge-watching. Jedno kliknięcie i oto cała historia leży przed nami jak szwedzki stół. Można pochłonąć wszystko w jedną noc. I tak też się dzieje. Tyle że równie szybko, jak konsumujemy, tak samo szybko... zapominamy. Stoi to w całkowitej sprzeczności do wcześniejszej kultury oglądania seriali. Na odcinek trzeba było czekać tydzień, w międzyczasie może jeszcze trafiło się na jakąś powtórkę, dzięki czemu jeszcze lepiej zapamiętywaliśmy szczegóły, wątki i fabułę.
Streaming dał nam wolność, ale odebrał coś, co trudno zmierzyć – emocjonalne przywiązanie. Kiedy czekaliśmy tydzień na kolejny odcinek, postaci żyły z nami dłużej. Był czas, żeby się nad nimi zastanowić, zżyć się, pokłócić z kolegą z pracy, czy „tamten dobrze zrobił, że zostawił ją przy drodze, czy nie”. Teraz? Kończysz dziesięcioodcinkowy sezon w niedzielę, w poniedziałek wracasz do pracy, a w środę nie pamiętasz imienia głównego bohatera. Nawet jeśli serial był świetny. Albo – co gorsza – był świetny, ale ty nie zdążyłeś go poczuć.
To paradoks naszych czasów: mamy dostęp do najlepszych historii w dziejach telewizji, a jednocześnie... coraz mniej z nich wynosimy. Kultura fast foodu przeniosła się na kulturę fast contentu. Oglądamy, przewijamy, zapominamy. Niektóre seriale są pisane wręcz tak, by „odcinek kończył się cliffhangerem”, bo producenci wiedzą, że trzymając widza tylko przez kilka godzin, muszą zrobić wszystko, by nie kliknął w coś innego.
Co gorsza, nawet jeśli serial ukazuje się raz w tygodniu, jak „The Last of Us” czy „The Mandalorian”, to... dla wielu to i tak za długo. W czasach YouTube Shorts i Instagram Stories siedem dni to wieczność. Zanim pojawi się nowy odcinek, połowa widzów już zapomniała, o co chodziło w poprzednim. Napięcie nie rośnie, tylko się rozmywa. Rzadko kto czeka, aż sezon się skończy, żeby obejrzeć wszystko naraz, bo zostanie zaspojlerowany i ominie go główny "hype". Takie mamy priorytety: więcej, szybciej, od razu. I sam tu jestem też winny. Lubię czekać tydzień na odcinek, ale nie raz zdarzyło mi się w trakcie tego tygodnia całkowicie zapomnieć o serialu, nawet tym niezłym.
Ty tracisz, ale zyskują platformy streamingowe
Z jednej strony jest to kulturowa tragedia. Z drugiej — platformy streamingowe święcą triumfy. Ale coś w tym wszystkim tracimy i to nie tylko jako widzowie, ale też jako społeczność. Dawniej premiera odcinka była wydarzeniem. Spotykało się ze znajomymi lub zbierało z rodziną, komentowało w czasie rzeczywistym, śmiało się i płakało razem. Dziś każdy ogląda po swojemu, w swoim czasie, na swoim urządzeniu, tak trochę po cichu. Już nie ma wspólnego „jutro o 20:00 w TVP”. Są algorytmy i rekomendacje, które mówią nam, co oglądać. Szkoda, że nie mówią po co.
Nie twierdzę, że kiedyś było lepiej. Ale na pewno było... inaczej. I może warto czasem spojrzeć za siebie, zanim całkowicie zatracimy umiejętność czekania. Bo może właśnie w tym „czekaniu” była prawdziwa magia?
Grafika: depositphotos
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu