Felietony

Nie było lekko, ale przenosiliśmy dane jak tylko umieliśmy

Paweł Winiarski

Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...

54

Od dawna w ludziach rodziła się chęć przenoszenia danych. Dziś do większych plików wystarczy niedrogi pendrive, jest też przecież chmura, do której można mieć dostęp z innego komputera podłączonego do sieci. Ale kiedyś nie było tak łatwo. Gry, programy, filmy, muzyka, dziewczyny w jpg – każdy prz...

Od dawna w ludziach rodziła się chęć przenoszenia danych. Dziś do większych plików wystarczy niedrogi pendrive, jest też przecież chmura, do której można mieć dostęp z innego komputera podłączonego do sieci. Ale kiedyś nie było tak łatwo.

Gry, programy, filmy, muzyka, dziewczyny w jpg – każdy przenosił coś innego. Jeden wiózł dane do domu, wracając na weekend ze studiów. Inny chciał je po prostu przegrać znajomemu. W końcu mało kto miał w dawnych czasach Internet, a jeśli już go miał, nie posiadał dostępu do usług oferujących przesyłanie dużej ilości danych.

Pełen plecak dyskietek 1,44 MB

3,5 calowe dyskietki to dziś wspomnienie porównywalne z kasetami magnetofonowymi. Pojemność zapewne była wystarczająca w chwili popularyzowania się nośnika, ale im bardziej rozwijały się komputery, tym dyskietki okazywały się mniejsze. Na szczęście był RAR, dzięki któremu można było spakować większe pliki, czy też całe katalogi w taki sposób, by poszczególne archiwa idealnie mieściły się na dyskietkę. Pal licho kompresję, najważniejszy był podział. Przenoszenie danych w ten sposób wymagało dwóch rzeczy – cierpliwości i wiary. Pierwsza dotyczyła czasu – nie oszukujmy się, przegranie 30 plików na 30 dyskietek trochę zajmowało. Wiara była niezbędna w momencie odczytu. Wyobraźcie sobie sytuację, gdy przenosicie w ten sposób cokolwiek od znajomego oddalonego od Was o kilka kilometrów. Jesteście w domu, oczyma wyobraźni widzicie już rozpakowane pliki u siebie na dysku. Trach, odczyt z 27 dyskietki nie jest możliwy. Błąd zapisu, odczytu, uszkodzony nośnik. Wszystko jedno, jest mała tragedia, bo niby mam iść do znajomego jeszcze raz? Za drugim razem działało się już przezornie – na wszelki wypadek sprawdzało wszystkie dyski przed powrotem do domu. No ale przecież skoro teraz działa, to skąd pewność, że zadziała na moim komputerze? Dyskietki miały to do siebie, że często działały w chwili zapisu, by po godzinie stwierdzić, że uniemożliwią nam dostęp do archiwum. Na szczęście w większości przypadków można było rozpakować 26 wcześniejszych plików i uzyskać dostęp do części danych. Wszystko w porządku, jeśli przez awarię na dysk zawitała mniejsza ilość dziewczyn w jpg, gorzej jeśli uniemożliwiało to działanie programu. Jednym z domowych sposobów było ściągnięcie blaszki z dyskietki. Nie zawsze przynosiło to poprawę, ale warto było spróbować. Generalnie blaszka nie była do niczego potrzebna, dyskietki działały również bez niej.

„Flopki” 3,5 cala były dość specyficznym nośnikiem. Można je było mazać flamastrami z lakierem, co było dość popularne na demoscenie, a i tak działały bez zarzutu. Można było nimi rzucać, niejednokrotnie odczytywałem bez problemu dyski pęknięte. Kilka razy niechcący położyłem nośnik na włączonym głośniku i pole elektromagnetyczne nie wpłynęło na umieszczone na nim dane. Innym razem trzymałem dyskietki w specjalnym pudełku, chowałem je głęboko, kładłem z dala od wszelkich urządzeń, a i tak przestawały działać. Nawet te relatywnie nowe.

Co masz w kieszeni?

Jaki jest dysk, każdy widzi. Niby wygląda solidnie, a jednak większość osób bała się go przenosić bez dodatkowej ochrony. Ja na przykład potrafiłem wykręcić HDD i wsadzić go do kartonowego pudełka, wcześniej owijając małym ręcznikiem. Ręcznik sprawdzał się też nieźle podczas studenckich podróży do domu, kiedy trzeba było wrzucić dysk do plecaka ze stelażem. Załatwiłem tak jeden napęd WD – do dziś „zwalam winę” na wstrząsy w dolnym bagażniku autobusu. Od tego czasu woziłem już sprzęt tylko i wyłącznie w małym plecaku trzymanym pod nogami. Ale nie każdy chciał rozkręcać obudowę przy wyjmowaniu dysku, a następnie przy podłączaniu go do drugiego komputera. Stąd swego czasu dużą popularnością cieszyły się kieszenie na HDD. Montowało się je w taki sam slot jak chociażby napęd CD, a bajer polegał na tym, że dysk umieszczano, a w zasadzie przykręcano do ścianek specjalnej metalowej kieszeni z rączką. W środku podłączało się go do taśmy i prądu, dzięki czemu wystarczyło wsunąć całość do obudowy, a następnie włączyć komputer i wszystko działało jak należy. Jeśli oczywiście zworki na dysku ustawione były w tryb slave, a komputer, do którego podłączaliśmy swoją część kieszeni nie miał akurat w humorze wchodzić z naszym dyskiem w konflikt. Uwierzcie mi, byli ludzie, którzy choć raz w życiu spróbowali podłączyć kieszeń przy włączonym komputerze. Na ogół nie zrobili tego już drugi raz, przy dobrych wiatrach przepalała się jedynie końcówka dostarczająca prąd.

Z kieszeniami był jednak jeden problem. Otóż w Polsce spopularyzowały się dwa ich rodzaje. Jeden model miał ruchomą rączkę i kiedy patrzyło się na kieszeń od tak zwanego tyłu, złącze umieszczone było na górze. Drugi, ładniejszy model owej rączki nie posiadał, kieszeń chwytało się za nieruchomy uchwyt. Jedno spojrzenie na tył – złącze jest na środku. Jak byście nie kombinowali, pierwsza kieszeń nie pasowała do szkieletu drugiej, a druga do szkieletu pierwszej. W takim wypadku pozostawało przekręcanie dysku z kieszeni do kieszeni lub otwieranie obudowy i podłączanie HDD do wolnej taśmy. Kieszeń oczywiście każdy wrzucał do torby lub plecaka luzem, w końcu dysk był bezpieczny. Nie wiem na ile owe żelastwo ograniczało drgania, ale faktycznie, kieszenie były na tyle wytrzymałe, że małe upadki nie zostawiały na nich śladu. W mechanizmach dysku już tak, ale czego oczy nie widzą…

ZIP i JAZ

Niektórym nie wystarczały klasyczne dyskietki, inwestowali więc w napędy Zip i Jaz od firmy Iomega. Obie technologie były wygodne jeśli użytkownik myślał jedynie o archiwizacji, problem pojawiał się niestety kiedy Zip i Jaz chciało się wykorzystać do przenoszenia danych. Zwyczajnie mało kto posiadał tego typu urządzenia zamontowane w swoim komputerze – trzeba więc było rozkręcać PC i zabierać ze sobą napęd. Zupełnie bez sensu, szybciej odkręcało się dysk twardy. Jeden z moich znajomych miał to szczęście, że posiadał zewnętrzny napęd Zip, ale ciąganie go po ludziach również nie należało do najwygodniejszych. Szczególnie że i dyskietki nie były niesamowicie pojemne – 100 MB, 250 MB i 750 MB. Dodajmy, że ich ceny trochę różniły się od klasycznych dyskietek 3,5 cala przez co raczej nie walały się po domu. Jaz oferował już nośniki w rozmiarach 1GB i 2GB, ale zarówno cena ich, jak i samych napędów była raczej zaporowa dla przeciętnego użytkownika PC. Oba napędy przegrały walkę o klienta, głównie z dyskami twardymi, które wciąż zyskiwały na pojemności przy jednoczesnym spadku cen, ale i przy wciąż małych, ale coraz bardziej popularnych pendrive’ach.

Tylko nie nagrywaj za szybko!

Miałem tę wątpliwą przyjemność żyć w czasach, kiedy nagrywarki CD kosztowały jakieś chore tysiące złotych, a domorośli biznesmeni handlowali usługami nagrywania płyt. W sumie sam do końca nie wiem co chciałem na tych płytach nagrywać, faktem jest jednak to, że posiadanie własnych danych na płycie CD było fajne. Do dziś pamiętam sąsiada z bloku obok, który takowe usługi świadczył. Wyobraźcie sobie mały pokój, piętrowe łóżko i czterech kolesi czekających w kolejce na nagranie swoich krążków. Nagrywarka Mitsumi, x1 albo x2, która psuła mniej więcej jedną na dziesięć płyt. Byle nie moją, bo to były czasy, kiedy czyste płyty nie kosztowały złotówki. Chyba najdroższym krążkiem jaki wtedy kupiłem, był złoty Maxell, za zawrotną kwotę 18 złotych. Nie wiem co w nim było wyjątkowego, ale dałem się porwać złotemu szaleństwu.

Nastał jednak ten przełomowy moment kiedy i ja zaopatrzyłem się wreszcie we własną nagrywarkę. Czyste płyty potaniały, a dysk twardy zawsze był za mały. Do dziś tak naprawdę nie wiem czemu nagrałem niektóre dane, finał był taki, że płyty gdzieś leżały, a ja nawet do nich nie zaglądałem. No, ale skoro można było archiwizować, to się archiwizowało. Ba, znałem nawet człowieka, który wypalał po 5 krążków dziennie. Na pytanie „co robi?” odpowiadał „backupuję Internet”.

Nie tęsknie za tamtymi czasami, choć pakowanie kilkudziesięciomegowego katalogu tak, żeby zmieścił się na dyskietki 1,44 MB miało swój urok. Pamiętam też dumę z posiadania dysku twardego o astronomicznej niegdyś pojemności 1,2 GB. Dziś natomiast nie pędzę za nowinkami w temacie przenoszenia danych, nie kupuję drogich pendrive’ów i w zupełności wystarczą mi większe i mniejsze urządzenia, które często określa się mianem promocyjnych. Doceniam natomiast ich wygodę – wciskam do portu USB (trafiam z ułożeniem tak mniej więcej 50/50), zgrywam dane, wrzucam pendrive do kieszeni. Zakochałem się w prędkości USB 3.0. Mam też chmurę, z której lubię skorzystać, by mieć dostęp do plików z dowolnego urządzenia. Podoba mi się to, że wraz ze wzrostem rozmiaru gier czy aplikacji, rosną rozmiary dysków i pendrive’ów, a ceny urządzeń się do nich dostosowują. Szczególnie kiedy przypomnę sobie, jak ciężko było kiedyś.

Obrazki: 1,2,3,4.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

historiakomputery