Do nowego filmu Netflix - "Miłość i potwory" siadałem oczekując żenującej, nieśmiesznej komedyjki z gumowymi potworami. Tymczasem dostałem niezły film z kapitalnymi efektami specjalnymi.
Zwiastun Miłości i potworów zasugerował zainteresował mnie tak bardzo, że kiedy film trafił na platformę Netflix i zajął główny kafelek polecanych nowości, musiałem go sobie przypomnieć żeby wiedzieć w ogóle co to za tytuł. Pomyślałem, że piątkowy wieczór to dobry moment żeby wyłączyć myślenie i sprawdzić, czy warto dać temu obrazowi szansę - bez żadnych oczekiwań, spodziewając się raczej uczucia zażenowania niż dobrze spędzonego czasu. I wiecie co? Jestem miło zaskoczony.
Fabularnie Miłość i potwory niczym nie zachwyca, ale przedstawiona w pierwszych minutach filmu historia świata jest całkiem zabawna. Otóż w stronę naszej planety zmierzała wielka asteroida, którą udało się zniszczyć wysyłając w kosmos chyba cały ziemski arsenał rakietowy. Nikt tak naprawdę nie wie co dokładnie było w pociskach, ale po zniszczeniu asteroidy na ziemię spadły chemikalia, które zmutowały insekty i zwierzęta. Koty zamieniły się w wielkie potwory, ślimaki mają po kilka metrów, wszelkiej maści robactwo transformowało się w kreatury, których jedynym celem jest eksterminacja ludzkości. 5% pozostałej ziemskiej populacji ukryło się w podziemnych bunkach i przez 7 lat starało nie wystawiać nosa na powierzchnię.
Głównym bohaterem filmu jest Joel. W niebezpiecznej sytuacji chłopaka paraliżuje strach, jego przydatność w kolonii ogranicza się wiec do obsługi radia i przygotowywania posiłków. Chłopak przez te wszystkie lata żyje wspomnieniem swojej nastoletniej miłości Aimee, którą udało mu się odnaleźć w kolonii oddalonej o kilkadziesiąt mil i nawiązać z nią radiowy kontakt. Pewnego dnia coś w nim pęka i postanawia ją odwiedzić. Rozumiecie? Największa ciamajda pakuje plecak, chwyta kuszę i kierowana nastoletnią miłością wychodzi na powierzchnię, gdzie czekają na niego zmutowane stwory.
Twórcy zaskakująco zgrabnie wpletli do filmu elementy komediowe, dzięki czemu świat nie jest przygnębiający, ale jednocześnie czuć zagrożenie na każdym kroku. Nie uświadczyłem tu żenujących żartów słownych czy sytuacyjnych, a kiedy faktycznie miało być nieco śmiesznie - uśmiechałem się pod nosem. Zgrabnie ugryziono tu również temat pokonywania własnych słabości, inicjacji do dorosłego życia i radzenia sobie z traumatycznymi wspomnieniami. Oczywiście bez głębokiej analizy psychiki bohatera, ale za to z celnym wpasowaniem w jego aktualną sytuację.
Efekty specjalne doczekały się nominacji do tegorocznych Oscarów i choćby dla nich warto obejrzeć Miłość i potwory. Kreatury powstały z połączenia efektów praktycznych i CGI, a efekt jest świetny i nie trąca tandetą. Żałowałem wręcz, że tytułowe potwory nie dostały więcej czasu na ekranie, bo patrzy się na nie wybornie - są dopracowane w najmniejszych szczegółach, ruszają się zaskakująco dobrze i naturalnie. Generalnie cały postapokaliptyczny świat jest wizualnie bardzo spójny, wydaje się nie tylko świetnie zaprojektowany, ale przede wszystkim autentyczny. W tym samym czasie twórcy cały czas puszczają do widzów oczko bawiąc się nieco konwencją i żartując ze schematów. Momentami miałem wrażenie, że najbardziej obrywa się innemu Joelowi z pewnej bardzo popularnej gry PlayStation.
Miłość i potwory raczej szybko wylecą mi z pamięci, ale chętnie umieszczę ten tytuł na kolejnej liście najlepszych filmów z logo Netflix. To lekkie, przyjemne, weekendowe kino z kapitalnymi efektami specjalnymi. I jeśli szukacie właśnie takiej wieczornej rozrywki, to możecie śmiało po ten obraz sięgnąć. Spędzicie przy nim miło czas.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu