Felietony

To już tak na spokojnie. Czy warto iść na Matrix: Zmartwychwstania więcej niż jeden raz?

Jakub Szczęsny
To już tak na spokojnie. Czy warto iść na Matrix: Zmartwychwstania więcej niż jeden raz?
Reklama

Trylogia Matrix miała to do siebie, że gdy obejrzało się ją pierwszy raz, człowiek nie wyłapywał wszystkiego. Pierwsza część ma największy potencjał ku temu, aby oglądać ją nawet dziesiąty raz i znajdować coś nowego. Dwie kolejne części już mniej, ale nie umniejsza to wielkości całości. "Czwórka" jest już bardziej niejednoznaczna, bo... recenzje są słabe. Ja to widzę, Wy to widzicie? Czy zasłużenie? Trochę tak. A trochę jednak nie.

Nie jest to jednak ni czas, ni miejsce na to by spierać się z Wami w temacie zasadności opinii najważniejszych krytyków: czyli zwyczajnych konsumentów dzieł kultury. Więc tutaj sobie odpuśćmy i zadajmy nieco przewrotne, choć potrzebne pytanie. Czy warto iść na Matrix: Zmartwychwstania więcej niż jeden raz? Ktoś złośliwie zaraz powie: że jeden raz to za dużo i lepiej na przykład pograć w CS:GO. Złośliwości sobie odpuśćmy. Albo... róbcie jak chcecie.

Reklama

Wyobraźmy sobie, że jest to odrobinę wybór między czerwoną i niebieską tabletką. Niebieskie na razie mi nie są potrzebne, więc wezmę czerwoną. Przy czym nie ma lepszych lub gorszych. Przełykamy i co widzimy? Sala kinowa, seans numer dwa. Zapinamy pasy i jedziemy.

Matrix: Zmartwychwstania po raz drugi. Przyjrzyjcie się teraz

Nie jestem filmowym guru i dzieła kinematografii najbardziej intensywnie poznawałem na studiach. Tak jakoś wyszło. Sporo sequeli przeżyłem, aczkolwiek na żaden tak długo i tak niecierpliwie nie czekałem. Nie widziałem nigdy kontynuacji (czy Matrix: Zmartwychwstania to kontynuacja?!), która by tak mocno odwoływała się do swoich poprzedników. Początek Matrix: Zmartwychwstania to właściwie kalka z pierwszej części, ale jednak nie - bo coś tutaj jest nie tak. W gabinecie Agenta Smitha widzimy figurkę z facjatą Hugo Weavinga, na której cudownie odciska się pięść Neo. Matrix okazuje się złudzeniem złudzeń - maszyny przytomnie zauważają, że nie ma sensu kryć się z symulacją. Można o niej śmiało trąbić wszem i wobec. Co bardziej "zainteresowani" trafią do specjalisty, a ten da im niebieską tabletkę. I dalej wszyscy będą szczęśliwi. Symulacja zostanie podtrzymana.

Bohaterzy nawet mówią czasami dokładnie to samo, co w poprzednich częściach. Morfeusz chciał się popisać przed Neo, a zamiast tego (w ciekawej scenerii, ich pierwsze spotkanie odbyło się w... kiblu) wystraszył tego drugiego i symulacja musiała się trochę "naprawić", bo Matrix straciłby jedną z dwóch najważniejszych bateryjek. Smith też mówi to samo co kiedyś, ale Groff to taki Smith jak ja baletnica. Jedna z najlepiej zagranych postaci w trylogii została zastąpiona chłopaczkiem, który prędzej by się odnalazł w programie Love Island. Bez urazy dla Groffa - to świetny aktor, ale nie w tej specyficznej roli.

Matrix: Zmartwychwstania jest poprzecinany nawet scenami-wtrętami z poprzednich części. Po co? Aby podtrzymać główną linię narracyjną. "Czwórka" zarazem zrywa z trylogią, jak i mocno akcentuje swoje połączenie z nimi. Gdyby się głębiej zastanowić, to trochę takie kino absurdów. Tych jest natomiast więcej: Lana Wachowski naigrywa się z sequeli i z tego filmu odrobinę też. Pomysł z tym, że firma-matka: Warner Brothers chce czwartego Matriksa i zrobi go albo z "nimi" albo bez "nich" - odebrałem trochę tak, jakby Lana chciała komuś zagrać na nosie. Tylko komu? firmie-matce, fanom, a może siostrze, która od nowej części się odcięła? Trudno ocenić. Absurd w absurdzie.

Psychofani serii, którzy oczekują trzęsienia ziemi, latających wkoło foteli (wyrwanych z wrażenia) i ciężkiej postaci mindfucka po seansie - rozczarują się. Moi Drodzy, ja też lubię Matriksa, ale może nie aż do takiej przesady. Więc do pierwszego, jak i drugiego seansu podchodziłem spokojnie (choć z ekscytacją). I jak? Nie umarłem ani z wrażenia, ani z żałości. To tak, jakbym obejrzał sobie jakiś przeciętny film na Netfliksie. Taki, o którym na drugi dzień zapomnę. Jednak o "czwórce" nie zapomnę tylko dlatego, że to film z uwielbianej przeze mnie serii. I tym bardziej spokojnie podchodzę do trzeciego seansu, na którym pojawię się równo o godzinie 18:00. Czyli wtedy, gdy zostanie opublikowany ten materiał. Wpadnę do sekcji komentarzy o tej godzinie i zostawię zdjęcie.

Podsumujmy: po to, żeby zebrać kolejne odniesienia do trylogii - niczym Pokemony - ten film jest okej. Nie znajdziecie w nim ciężkich odwołań do filozofii, więc powód typowy dla poprzedników odpada. Gra aktorska - jeżeli uwielbiacie Keanu, to może tak. Na pewno nie dla scen walki, które są dziwnie poszatkowane i aktorzy nie mają szans się wykazać. W sumie nawet nie bardzo mogą, bo kogoś w zespole odpowiadającym za film zabrakło.

Bierzesz niebieską tabletkę i nie idziesz na Matrix: Zmartwychwstania po raz drugi

Nie idziesz na niego, bo to nie jest film na miarę poprzednich części. Jeżeli sądzicie, że "Rewolucje" są słabe, to idźcie na "Zmartwychwstania". Poprzeczka wyznaczona przez pierwsze trzy części stała się głównym problemem dla kontynuacji, która pojawiła się chyba głównie po to, by sobie lub komuś coś udowodnić. Na pewno nie po to, aby poprzeczkę ustawić jeszcze wyżej. Bo Matrix: Zmartwychwstania zdecydowanie tego nie robi. Czerpie z rzeczy już wypracowanych i podaje je w "meta-formie".

Reklama

Po co ja idę po raz trzeci na "Zmartwychwstania"? Bo mam dużo czasu. I przy okazji chcę wyłapać wszystkie "smaczki", odwołania do poprzedników. I tak przy okazji, ja się na "czwórce" bawię nieźle. Nie mam wygórowanych oczekiwań. Wy też nie powinniście mieć - niezależnie od tego, który raz udajecie się na Matrix: Zmartwychwstania.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama