Źle się stało, ale się stało. Mleko się rozlało i nie ma co nad nim lamentować. Osoby odpowiedzialne za reaktywację Secret Service mają nie lada probl...
Kokosz o SecSaferze – Złoty piksel w tyłku pegaza!
Markus Marcinkiewicz – Z wykształcenia dziennikarz...
Źle się stało, ale się stało. Mleko się rozlało i nie ma co nad nim lamentować. Osoby odpowiedzialne za reaktywację Secret Service mają nie lada problem do rozwiązania i jeśli mam być szczery to wcale im nie zazdroszczę. W projekt wskrzeszenia włożyli swoje serca i postawili na szali całą swoją reputację, na którą tak ciężko przez lata pracowali. Tak jak im nie zazdroszczę, tak również wcale ich nie żałuję – kiedy projekt walczył o pieniądze z crowdfundingu i kiedy pierwszy numer wreszcie został wydany redakcja nie miała litości dla nikogo – wszyscy, którzy mieli jakiekolwiek zastrzeżenia byli rugani i pacyfikowani. Pełne mięsa komentarze i docinki ze strony szefów tego projektu tylko podsycały nie tyle nienawiść, co zwykłą niechęć i obrzydzenie do tego przedsięwzięcia.
Hejterzy mieli rację. I wierzcie lub nie, ale właśnie to jest najbardziej smutne. Mieli rację ze swoimi wątpliwościami dotyczącymi autentyczności i szczerości wobec przedstawionej wizji, na fundamentach której SS próbowano znów zbudować. Było mnóstwo żali i wycieczek osobistych wobec tych dziennikarzy i redaktorów, którzy zgłosili swoją wolę pisania dla nowego SS i zostali odtrąceni – to był główny argument zabijający merytoryczną dyskusję – odrzuciliśmy to nas opluwają. Sam byłem jednym z tych, którzy odrzuceni zostali. Długo się wstrzymywałem z publicznym wyrażaniem swoich opinii właśnie po to, aby jeden z drugim nie zarzucili mi, że przemawia przeze mnie zawiść i rozgoryczenie. Dziś tego argumentu nie mają. Dziś udowodnili nam wszystkim jak bardzo się pomylili lokując kapitał swojego zaufania w niewłaściwych partnerów biznesowych oraz jak wielką pomyłką była arogancja i impertynencja w relacjach z czytelnikami w social media. Błędem, który sprawił, że ich porażka i kłopoty dały dziś tak dużo radości tak wielu ludziom obserwujących ten projekt.
Gdyby w relacjach z fanami, czytelnikami, przypadkowymi konsumentami i redaktorami (także tymi, których określono o ile się nie mylę „spadochroniarzami z innych redakcji”) prezentowano mniej chamstwa i panowano nad emocjami to projekt miałby sojuszników w każdym zespole, a dziś kiedy powinęła im się noga, to wszyscy byśmy pomagali wstać i wspierali dobrym słowem. Trudno jednak mówić dobrze o kimś, kto opluwał przez ostatnie miesiące wszystkich, panoszył się tryumfalnie i pokazywał gdzie jest miejsce dla leszczy. Nie dziwię się, że w tak wielu redakcjach można przeczytać teksty i opinie krytyczne i wyśmiewające dziś Secret Service.
Stało się to co miało się stać od początku. Właściciel marki Secret Service rozegrał swoją partię szachów i ograł wszystkich. Po pierwszym swoich ruchu pionkiem wiedział, że jest wygrany, ale zamiast szybko doprowadzić do pokonania oponentów, postawił się delektować sytuacją. Na chłodno, na zimno, z zimną krwią wykalkulował sobie strategię, która okaże się dla niego – znów – najlepsza. Tak też się stało. Najpierw wycofał się z projektu po pierwszym numerze, a po wydaniu drugiego pokazał środkowy palec i zakazał korzystania z marki. Czy można mieć do niego o to żal i pretensje?
Tak, ale tylko wtedy, jeśli w czasach świetności Secret Service było się oderwanym od faktów czytelnikiem, który o piśmie wiedział tylko to, co było w nim napisane. Jeżeli wtedy, na przełomie lat dziewięćdziesiątych i na początku nowego millennium (wciąż brzmi to cool) nie czytało się tego, co o pracy w piśmie pisali redaktorzy i współpracownicy na pl.rec.gry.komputerowe, nie śledziło się atmosfery w jakiej pismo rozstawało się z kolejnymi naczelnymi, nie czytało się wstępniaków naczelnych konkurencyjnych pism, albo po prostu nie zwracało uwagi na przecieki do Internetu to faktycznie można być zaskoczonym i mieć do Waldemara pretensje. W rzeczywistości nie zrobił niczego, przed czym nie ostrzegały jego dotychczasowe dokonania związane z Secret Service.
Dość sporym ostrzeżeniem była również nachalnie forsowana legenda wskrzeszenia Secret Service – naczelny z gracją słonia w składzie porcelany przekonywał o jedynej wersji rzeczywistości jaka ma miejsce i w swoim braku ogłady i braku uprzejmości w niczym nie odbiegał od poprzednich naczelnych tego pisma. Każdego kogo uznał za hejtera szufladkował, usuwał, albo blokował – nawet jeśli w budce telefonicznej trzeba było rzucić w przeciwnika granatem i samemu przy tym oberwać. To nie mogło skończyć się inaczej. To musiało upaść. Tak jak upadło przed laty. Jedyna różnica polega na tym, że kiedyś zawodnicy na ringu byli po prostu lepszymi graczami i nie było tak łatwo ich ograć. Tym razem poszło jak po maśle.
Waldkowi trzeba bić brawo za świetną, chirurgicznie przeprowadzoną operację na marce, w której pewnie jeszcze dwa lata temu nie pokładał żadnej nadziei na zarobek. Trafiła się okazja i zrobił dobry biznes. Na tym jego temat zakończmy bo to nie on gwarantował powagą swojego nazwiska sukcesu tego projektu. Co dalej z tymi, którzy obiecali?
Robią co mogą, aby wyjść z twarzą z sytuacji, która ich przerosła. Doskonale zdają sobie sprawę, że nawet jeśli całą winą obarczą właściciela marki Secret Service to i tak w opinii publicznej to oni będą odpowiedzialni za to fiasko. Podjęli – w mojej ocenie – najlepsze z możliwych decyzji, aby ratować swój honor i dobre imię. Przede wszystkim nie rezygnują tylko podnoszą się po knockoucie i walczą dalej – pod inną nazwą będą wydawać pismo. Już nie Secret Service, a Pixel. Mimo, że w crowdfundingu zebrane fundusze nie pozwoliły na to, aby SS był miesięcznikiem – oni wykładają fundusze na to, aby Pixel nim był. Mimo tego, że projekt wydaje się bardzo ryzykownym pod kątem ekonomicznym. Nie zostawiają wspierających na lodzie – robią w ich kierunku gesty, próbują zrekompensować – mają co, bo przecież nikt by na powstanie pisma Pixel nie dał takich pieniędzy jak ostatecznie ofiarowano Secret Service’owi. I chociaż uważam, że są zbyt oszczędni wobec wspierających i powinno mimo wszystko dać im większe zadośćuczynienie to i tak jest nieźle. Czy to docenią czytelnicy? Obawiam się, że będzie ciężko.
Bez wsparcia fanpage Secret Service w postaci reklamy pisma Pixel większość czytelników po prostu nie będzie świadoma zmiany. Wszystko wskazuje na to, że fanpage został wyłączony definitywnie, zatem wydawcy Pixela znikła okazja by spróbować przekonać czytelników i fanów SS do dania szansy nowemu tytułowi. Sama redakcja – być może wbrew wewnętrznym poklaskom i przekonaniom – wcale nie jest taka epicka, aby tryliony ich fanów nagle ślepo rzucili się na pierwszy numer Pixela. Tym bardziej, że wciąż pozostaje niesmak i niedosyt po tym co redakcja zaprezentowała w pierwszym numerze Secret Service. Misja powołania nowego pisma może się okazać bardzo ryzykowna i mimo, że osobiście bardzo temu projektowi kibicuję to mam obawy, czy Pixel wytrwa próbę 3 pierwszych numerów. Pewnie byłoby łatwiej, gdyby nie skłócili ze sobą lub nie zniechęcili do jakichkolwiek relacji prawie wszystkich redakcji.
Czy miało miejsce oszustwo, którym miałaby się zająć prokuratura?
Czy ktoś powinien rozliczać tamtą zbiórkę pieniędzy?
Nie i nie. Oszustwa nie było. Były nieprawidłowości i rozbieżności między obietnicą, a realiami, ale to się zdarza. Życie. Dwa numery Secret Service zostały wydane. Wspierający otrzymali wszystko co mieli obiecane – to, że projekt upadł było wkalkulowane w ryzyko. Nikt nigdy nie dawał gwarancji, że tytuł przetrwa na rynku. Redakcja – jak już wspomniałem – dba o wspierających i daje im rekompensatę związaną z Pixelem. Jest OK. Pamiętajmy również, że kolporterzy nie rozliczają się natychmiast ze sprzedanych egzemplarzy pisma. W zależności od kontraktu odbywa się to ze sporym opóźnieniem, często kwartalnym. Zatem wydając pierwszy numer, czasem nawet dopiero w czwartym miesiącu otrzymuje się informację o sprzedaży i wpływy. Wpływy, które wcale nie muszą pokryć kosztu wydania tego numeru. Nie jest też pewne, że pierwszy numer SS sprzedał się w jakiś imponujących liczbach. Na te dane jeszcze musimy czekać, wtedy się okaże, czy przypadkiem nie dopłacono do tego biznesu, a marka SS wcale nie okazała się gwarantem zysku (nie przychodu). Warto o tym pamiętać - nie obwiniajmy crowdfundingu tylko ludzi, którzy zawiedli nasze zaufanie.
W tych wszystkich okolicznościach nawet jeżeli do prokuratury trafi jakikolwiek zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa to i tak postępowanie zostanie szybko umorzone. Kontrola wydatków kwoty zebranej również nie wykaże na tyle dużych nieprawidłowości, aby miało się to skończyć jakimkolwiek postępowaniem. Wydane zostały dwa numery, kasa na trzeci przeznaczona będzie na debiutanckie wydanie Pixela. Jest uczciwie. Być może jednak znajdzie się grono rozczarowanych wspierających, którzy mimo wszystko złożą takie zawiadomienia, ale po kwartale wszystko będzie umorzone - po pierwsze jest zbyt niska szkodliwość (większość pieniędzy zostało wykorzystanych na wydanie dwóch numerów), a po drugie prokuratura nie lubi wszystkiego co ma związek z internetem.
Tym samym (raz jeszcze powtarzam) nie powinno się mieć żadnych, powtarzam żadnych, zastrzeżeń czy obaw przed kolejnymi akcjami zbierania funduszy na portalach typu crowdfunding. Wszystko odbyło się zgodnie z obowiązującymi przepisami. Wątpliwości można mieć do wymiaru moralnego i etycznego, ale nie zapominajmy, że to od początku był biznes, a nie fundacja wspierania niedołężnych życiowo, drobnych ciułaczy. Jeśli ktoś z osób odpowiedzialnych za ten projekt znów poprosi o wsparcie na tego rodzaju portalach to każdy konsument indywidualnie podejmie decyzję, czy zaufać, czy nie. Decyzję świadomą, podjętą w oparciu o swoje przeżycia, intuicję i intelekt. Jeśli zechce to znów wesprze, jeśli nie zechce to nie. Nie można mieć do ludzi pretensji o to co robią z własnymi pieniędzy – nie ma więc znaczenia, czy wspierają swoimi oszczędnościami takie projekty, czy lokują oszczędności w Amber Gold. To ich decyzja. Ich pieniądze. Niech robią co chcą.
Nikt nie został oszukany. Nikt nie został naciągnięty. Nikt nie został wydymany. Nie miała miejsca żadna ściema. Nawet w kontekście tego kiedy została zarejestrowana domena internetowa dla Pixela. Nie doszukujcie się drugiego dna – to normalna praktyka biznesowa. Jeśli między szefami projektu dochodzi do spięć i nie zanosi się na to, aby projekt przetrwał to wtedy tego rodzaju działania są na porządku dziennym. Fakt rejestracji domeny świadczy tylko o tym, że zespół zaczął działać i się zabezpieczał, aby po prostu któregoś dnia nie obudzić się z ręką w nocniku i nie być oskarżanym o to, że nic nie zrobili, aby ratować projekt przed całkowitym upadkiem. Zatem to normalne. Po prostu – jak to zwykle bywa – rozjechała się koncepcja partnerów biznesowych i drogi się rozeszły – nie pierwszy raz zresztą w historii Secret Service. Co my wszyscy powinniśmy zrobić w tej sytuacji? Dać Pixelowi szansę. Po prostu. Zobaczyć, czy redakcja sprosta oczekiwaniom czytelników i rynku. Nawet jeśli gdzieś po drodze redaktor naczelny tego, czy owego wyzywał, obrażał, czy poniżał. Nawet jeśli w Secret Service były błędy merytoryczne. Dajmy mimo wszystko im szansę – pism o grach na rynku wiele nie jest, każda tego rodzaju inicjatywa zasługuje na wsparcie. Każda.
I może nie jestem tak ostry w swoich przemyśleniach jak chociażby Jacek Gadzinowski, z którym kiedyś do Secret Service’a pisałem – on jako redaktor, ja jako autor tekstów – w swoim tekście, to trudno mi całkiem pozbyć się negatywnych emocji i rozczarowania. Nie mniej – mój apel do nas wszystkich: wyluzujmy. Zapomnijmy. W końcu przecież to co stało się z SS daje też nadzieję, że być może za jakiś czas ktoś znów podejmie próbę reaktywacji tej marki? Może jeszcze wydany będzie numer setny? To przecież dobre wiadomości!
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu