Felietony

Doszło do tego, że za najlepszą kinową widownię uznaję... dzieci

Maciej Sikorski
Doszło do tego, że za najlepszą kinową widownię uznaję... dzieci
29

Co najbardziej irytuje w kinie? Jedni stwierdzą, że reklamy poprzedzające seanse, inni wskażą na unoszący się zapach prażonej kukurydzy czy wysokie ceny biletów. Mnie, niestety, denerwują ludzie. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich. Ba, nie mówię o większości. Ale na każdym lub prawie każdym seansie znajdą się widzowie, którzy potrafią zepsuć innym te dwie godziny rozrywki. Doszło do tego, że najlepiej oceniam seanse z dziećmi - one przychodzą do kina po to, by zobaczyć film.

Kino odwiedzam dość często i chociaż czasem powtarzam, że to był ostatni seans, po kilku dniach tam wracam. Ktoś pewnie stwierdzi, że straszny ze mnie nerwus. Może. A może po prostu nie akceptuję chamstwa i uważam, że w gronie innych ludzi trzeba się jakoś zachowywać. Jeśli nie dla siebie, to dla nich. Dlatego podczas seansów staram się nie przeszkadzać - nie jem, nie bawię się telefonem, nie rozmawiam, nie pociągam nosem co parę minut - jeśli jestem chory, zostaję w domu. Niestety, wielu osobom takie zasady wydają się chyba zbyt "drętwe".

Podczas projekcji spotkałem się już z przeróżnymi zachowaniami. I nie będę ukrywał, że często zwracam ludziom uwagę. Nie od razu oczywiście, nie jest tak, że ktoś wyciągnie chusteczkę, a ja już nad nim stoję. Jeżeli jednak osoba siedząca obok mnie nie potrafi oderwać się od Facebooka 10 minut po rozpoczęciu filmu, świeci smartfonem i jeszcze komentuje pod nosem posty, to moja cierpliwość się kończy. Czasem wystarczy wymowne spojrzenie i ludzie rozumieją, że coś robią nie tak. Innym razem trzeba się do nich... przejść. Czasem tacy ludzie sprawiają wrażenie oszołomionych - ktoś ich wyrwał ze snu i nagle okazało się, że siedzą przed wielkim ekranem. Kino? Ale jak ja tu trafiłem...?

Zobacz też: najlepsze filmy familijne

Najśmieszniejsze (o ile można tu mówić o śmiechu) jest to, że świetnymi widzami są... dzieci. Scenka sprzed kilku dni: wchodzę z Lubą do sali, w której ma być wyświetlany film familijny. Siedzi już w niej kilkadziesiąt osób, dorośli stanowią mniejszość. Można odnieść wrażenie, że każde dziecko trzyma w ręku pudełko z popcornem i napój. Jest głośno. Pierwsza myśl? To będzie festiwal wrzasków i ciamkania. Po 20-30 minutach reklam (człowiek czasem zapomina, na jaki film przyszedł - Grzegorz ma rację, że reklamy w kinie to nieporozumienie) zaczyna się jednak projekcja i... robi się cicho. Jakby ktoś zagłuszył widownię. Dzieciaki wbijają wzrok w ekran i skupiają się na tym, co przed nimi.

Czy siedzą nieruchomo przez te dwie godziny? Jasne, że nie. Ale nie rozmawiają, nie bawią się telefonami, reagują śmiechem czy wzdychaniem wtedy, gdy jest na to czas (czasem można trafić na dorosłych widzów, którzy śmieją się przez cały seans - nawet, jeśli to porażający dramat). Jedzenie? Potrafią odpuścić, bo akcja na ekranie za bardzo wciąga. Rząd niżej miałem trzech chłopców, którzy dali spokój pudełku z popcornem. Tymczasem seans wcześniej siedząca obok mnie dorosła kobieta pochłonęła cały karton i działała przy tym niczym stary odkurzacz...

Ten jeden film rodzinny był wyjątkiem? Raczej nie - trafiałem już na "familijne" seanse i zazwyczaj wyglądało to podobnie: spokojnie. Okazuje się, że dzieci naprawdę potrafią zrozumieć, czym jest kino, po co przyszły: dla filmu. Nie po to, by pogadać z koleżanką, której nie widziały miesiąc albo wypić kilka piw wniesionych w plecaku. Oby jak najdłużej zostały po jasnej stronie kinowej mocy...

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu