. Standaryzacja to klucz do wygody użytkownika. Dziś jednym pociągiem możemy pojechać daleko poza granice naszego kraju. Mamy przecież taką samą sz...
.
Standaryzacja to klucz do wygody użytkownika. Dziś jednym pociągiem możemy pojechać daleko poza granice naszego kraju. Mamy przecież taką samą szerokość torów i dlatego na granicy nie musimy przesiadać się do wagonu o szerszym rozstawie kół. Także Internet jaki dziś znamy jest owocem standaryzacji, nad której przebiegiem w dużej mierze czuwa Międzynarodowa Organizacja Normalizacyjna.
Mimo to, świat technologii nad stara się postępować na przekór, a ten hipotetyczny przykład ze wstępu, jak i poniższa grafika są tego doskonałą ilustracją.
Niedawno na Antywebie mogliście przeczytać mój artykuł dotyczący ekosystemów. Opisałem w nim polityką jaką prowadzą mega-korporacje, mającą na celu uzależnienie nas od ich autorskiego ekosystemu, który niechętnie dogaduje się z innymi systemami.
Dwa niedawne wydarzenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że dokładnie taka sama strategia obowiązuje w przypadku Internetu rzeczy (coraz częściej mówi się już Internetu wszystkiego). Jeszcze na początku zeszłego roku CEO Qualcomma, tak tłumaczył spowolnienia we wprowadzaniu Internetu rzeczy z prawdziwego zdarzenia:
To nie jest tak, że nie łączymy urządzeń. Łączymy je, ale bardzo źle.
Receptą jak zwykle miałaby być standaryzacja, a oto jak jest ona widziana przez tę amerykańską firmę. Na początku grudnia Qualcomm zapowiedział utworzenie „przymierza” AllJoyn, które miałoby połączyć wszystkie inteligentne urządzenia od klamek w drzwiach, przez lodówki i umywalki, po samochody. Niestety nie byłoby ono zgodne z obecnie istniejącymi standardami, a więc de facto tworzyłoby nowy standard. Jedyną szansą na jego sukces byłby sytuacja, w której wszyscy pozostali producenci nagle porzuciliby własne rozwiązania i zabraliby się do współpracy z Qualcommem.
No to jedziemy!
Wydaje mi się to raczej bardzo mało prawdopodobne. Choć Qualcomm dysponuje ogromną siłą, a jego chipy znajdują się w większości smartfonów i coraz większej liczbie „techniki użytkowej”, to dostosowanie się do jego polityki byłby w przypadku innych firm raczej strzałem do własnej bramki i częściową utratą suwerenności.
Tacy duzi gracze, jak np. Google na pewno by na coś takiego nigdy się nie zgodzili. Dlatego też tworzą oni swoje własne rozwiązania i sojusze. Wspomniałem wcześniej o samochodach i to właśnie ich dotyczy świeżo-powołana Open Automotive Alliance pod auspicjami Google. OAA zrzesza też General Motors, Hondę, Audi, Hyundaia i rywala Qualcomma po polu mobilnych chipów – Nvidię.
To porozumienie ma celu szybsze dostarczenie na rynek samochodów z Androidem na pokładzie. Ale przecież Android nie jest jedynym systemem operacyjnym i trudno spodziewać się, że Apple będzie patrzyło na taki rozwój sytuacji z zamkniętymi oczyma, nawet mając świadomość, że Google wyprodukowało już samojezdny samochód. Okazuje, że taka np. Honda, czy Chevrolet (część General Motors) mimo związania się z gigantem z Mountain View ma już za sobą romans z Apple właśnie. Dziecko tego mariażu ma przyjść na świat już w przyszłym roku. A na froncie mamy jeszcze przecież Microsoft, który współpracuje z Fordem.
W takiej sytuacji może się okazać, że telefon będziemy wybierali pod posiadany samochód (albo odwrotnie), gdyż np. posiadając Windows Phone nie będziemy mogli wykorzystać pełni możliwości smart-Hond.
Mały może więcej?
Identyczna sytuacja panuje zresztą w całym Internecie rzeczy, który jest areną walki między ekosystemami. Swoją szansę w tej sytuacji próbują odnaleźć startupy. Nie mogą one oczywiście zapewnić nam całokształtu usług, ale za to kuszą urządzeniami, które potrafią się komunikować wewnątrz różnych standardów.
Za przykład niech posłuży tu Revolv, reklamujący się sloganem uniwersalnego kontrolera inteligentnego domu. Za jego pomocą możemy kontrolować temperaturę, oświetlenie, zamki w drzwiach, itp. Nie byłoby w nim niczego nadzwyczajnego, gdyż takich ofert mamy na pęczki, gdyby nie fakt, że może on operować na 7 najpopularniejszych protokołach komunikacyjnych (95 % inteligentnych rzeczy). Przyznacie chyba, że jeśli mielibyście zainwestować duże pieniądze w unowocześnienie domu, to wybralibyście uniwersalne rozwiązanie, a nie to obowiązujące wewnątrz jednego z ekosystemów.
Co z tego, że Google jest obecnie na topie, skoro mieszkanie, to inwestycja na długie lata i nikt nie jest w stanie przewidzieć w jakiej kondycji będzie firma pod koniec tej dekady. Może się okazać, że zostaniemy z kosztownym systemem, który nie będzie już aktualizowany, ani łatany, a taka sytuacja to przecież raj dla przestępców.
Stary też może?
Internet rzeczy jest jednak nie tylko bitwą pomiędzy startupami, a dużymi korporacjami, ale także pomiędzy firmami „nowoczesnymi”, a tymi „starej daty”. Za te drugie uważam np. duże i jeszcze słabo zinformatyzowane zakłady pracy, które obawiają się użycia inteligentnych maszyn. Wyobraźmy sobie taką sytuację, w której pokaźnych rozmiarów firma, jeszcze niedawno (a Internet rzeczy to młody wynalazek) postanowiła wymienić linię produkcyjną na taką w pełni zautomatyzowaną.
Jednak to, że urządzenia jest zaprogramowane do wykonywania określonych czynności wcale nie oznacza, że jest ono „inteligentne”. Koncepcja Internetu rzeczy zakłada przecież, że dane urządzenie 24/7 komunikuje się z rdzeniem systemu i wysyła do niego informacje, a także jest w stanie przewidzieć, kiedy dozna awarii, aby powziąć wcześniej prewencyjne kroki.
W takiej sytuacji w/w linia produkcyjna należy już do minionej ery, w której choć urządzenia działały sprawnie, to nie były tak efektywne jak w przypadku podpięcia do Internetu. To samo zresztą można odnieść do samochodów. Obecnie przecież nie odczuwamy rażącej niedogodności, jadąc samochodem bez dostępu do Internetu. O ile jednak efektywniej moglibyśmy zarządzać naszym życiem w sytuacji kiedy, wszystko moglibyśmy kontrolować za pomocą wszystkiego i dodatkowo z każdego miejsca na Ziemi z dostępem do sieci.
Zdjęcie businessman holding many things via Shutterstock
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu