Felietony

Wojna atomowa wybuchnie na... Twitterze? Tak sugeruje niedoszła prezydent

Maciej Sikorski
Wojna atomowa wybuchnie na... Twitterze? Tak sugeruje niedoszła prezydent
15

Wybory prezydenckie w USA to już przeszłość, trudno ją nawet uznać za przeszłość bliską - Donald Trump zadomowił się w siedzibie amerykańskich prezydentów. Temat jest jednak wciąż żywy i czasem obserwujemy kolejne starcia na tej płaszczyźnie. Nierzadko odnoszą się one do Internetu, kwestii jego wpływu na wyniki głosowania. Do tematu wróciła Hillary Clinton, która uderzyła nie tylko w sposób sprawowania władzy przez Trumpa, ale też w człowieka, którego uważa za jeden z czynników swojej porażki. Jest nim Julian Assange - serwis WikiLeaks nazwała wprost narzędziem rosyjskiego wywiadu...

Hillary Clinton udziela ostatnio większej liczby wywiadów, ma to związek z promocją książki. W każdym pojawiają się tezy, które są potem szeroko komentowane. Świeżym przykładem wspomniane WikiLeaks i uznanie tego serwisu za przedmiot, a nie podmiot. Przedmiot sterowany przez obce mocarstwo, które chciało mieć wpływ na wyniki wyborów w USA. Pisałem o tym, gdy pojawiła się informacja, że Julian Assange na finiszu kampanii wyborczej zostanie odcięty od Sieci. Jak to zrobić? Sprawa nie była wielkim wyzwaniem, bo Australijczyk od kilu lat mieszka w ambasadzie Ekwadoru w Londynie.

WikiLeaks nie zamierza siedzieć cicho przed wyborami prezydenckimi w USA, podczas imprezy urodzinowej w Berlinie serwis ogłosił, że do końca kampanii prezydenckiej będzie publikował materiały z nią związane. Stało się przy tym jasne, że te przecieki uderzą głównie w Hillary Clinton i obóz Demokratów – wszak pełniła ona już ważną rolę w administracji USA, znajdowała się w bliskim otoczeniu obecnego prezydenta. To stanowisko sprawiło, że powstało sporo dokumentów, maili, wiadomości innego typu, które „mają moc” i trafiły w niepowołane ręce, a teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Portal torpedował już działania kandydatki Demokratów – przed konwencją partii, na której miała ona otrzymać oficjalną nominację w wyścigu po fotel prezydencki, opublikowano materiały, które mogły jej narobić kłopotów w samej partii.[źródło]

Hillary Clinton udziela ostatnio większej liczby wywiadów, ma to związek z promocją książki. W każdym pojawiają się tezy, które są potem szeroko komentowane. Świeżym przykładem wspomniane WikiLeaks i uznanie tego serwisu za przedmiot, a nie podmiot. Przedmiot sterowany przez obce mocarstwo, które chciało mieć wpływ na wyniki wyborów w USA. Pisałem o tym, gdy pojawiła się informacja, że Julian Assange na finiszu kampanii wyborczej zostanie odcięty od Sieci. Jak to zrobić? Sprawa nie była wielkim wyzwaniem, bo Australijczyk od kilu lat mieszka w ambasadzie Ekwadoru w Londynie.

WikiLeaks nie zamierza siedzieć cicho przed wyborami prezydenckimi w USA, podczas imprezy urodzinowej w Berlinie serwis ogłosił, że do końca kampanii prezydenckiej będzie publikował materiały z nią związane. Stało się przy tym jasne, że te przecieki uderzą głównie w Hillary Clinton i obóz Demokratów – wszak pełniła ona już ważną rolę w administracji USA, znajdowała się w bliskim otoczeniu obecnego prezydenta. To stanowisko sprawiło, że powstało sporo dokumentów, maili, wiadomości innego typu, które „mają moc” i trafiły w niepowołane ręce, a teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Portal torpedował już działania kandydatki Demokratów – przed konwencją partii, na której miała ona otrzymać oficjalną nominację w wyścigu po fotel prezydencki, opublikowano materiały, które mogły jej narobić kłopotów w samej partii.[źródło]

Było ostro wtedy, jest i dzisiaj. Niedoszła prezydent USA nie zostawia na szefie WikiLeaks suchej nitki, on nie pozostaje dłużny. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typowymi przepychankami w social media - widzimy je każdego dnia. Tyle, że zazwyczaj dotyczą one naszych znajomych, celebrytów, firm i ich klientów. A tu obserwujemy grube ryby świata polityki i mediów, które utwierdzają w przekonaniu, jak dużą moc ma Internet. Hillary Clinton trochę przesadza, o wynikach wyborów nie zadecydowały jedynie przecieki serwowane przez jedną stronę internetową. Prawdą jest jednak, że mówiło się o nich naprawdę dużo i pewnie była to lekcja dla innych, wskazówka dla politycznych tuzów i wywiadów przeróżnych państw.

Bardziej niż wspomniane przepychanki, zainteresowała mnie wypowiedź Hillary Clinton na temat Twittera, właściwie na temat tweetów obecnego prezydenta. Nie jest tajemnicą, że często korzysta on z tego narzędzia i uznaje je za jedyny wręcz sposób na dotarcie ze swoimi słowami do wyborców. W opinii byłej pierwszej damy, niepokojące jest to, że prezydent USA o wojnie i pokoju, broni nuklearnej mówi za pośrednictwem sieci społecznościowej. Jej zdaniem, robienie polityki, zabiegi dyplomatyczne, to praca na innym poziomie, wymagająca czasu i ciężkiej pracy. Czy ma rację? Jej przeciwnicy stwierdzą, że nie, bo wybory przegrała. Zwolennicy przytakną.

Odchodząc od samego duetu Clinton-Trump i ich przeszłych oraz obecnych wojenek, warto pomyśleć chwilę o koncie na Twitterze, które może być zagrożeniem dla globalnego bezpieczeństwa. Czy nie przykładamy zbyt dużej wagi do tej społecznościówki, szerzej do całego social media? Zgoda: Facebook czy Google ostatnio zauważyły swój wpływ na wyniki wyborów, zrozumiały, że z fake news należy walczyć itd. Ale czy jest coś więcej? Nie wykluczam, że będzie nam dane się przekonać. Jeśli nie obecny prezydent USA, to inny polityk może namieszać w polityce międzynarodowej z poziomu Twittera. Ktoś stwierdzi, że to tylko słowa, ale od słów często się zaczyna, a potem bieg wydarzeń trudno zatrzymać.

Ciekawe to czasy, w których przestrzega się nie tylko przed bronią nuklearną, ale też platformą, na której w kilku słowach ludzie wyrażają swoje opinie. Oczywiście nie jest to zarzut wysuwany bezpośrednio pod adresem samego narzędzia. Po prostu pokazuje jego siłę. Można je uśmiercać, pisać, że się skończyło, nim na dobre wystartowało, że jest źle zarządzane. A jednak nadal drzemie w nim coś istotnego.

Było ostro wtedy, jest i dzisiaj. Niedoszła prezydent USA nie zostawia na szefie WikiLeaks suchej nitki, on nie pozostaje dłużny. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typowymi przepychankami w social media - widzimy je każdego dnia. Tyle, że zazwyczaj dotyczą one naszych znajomych, celebrytów, firm i ich klientów. A tu obserwujemy grube ryby świata polityki i mediów, które utwierdzają w przekonaniu, jak dużą moc ma Internet. Hillary Clinton trochę przesadza, o wynikach wyborów nie zadecydowały jedynie przecieki serwowane przez jedną stronę internetową. Prawdą jest jednak, że mówiło się o nich naprawdę dużo i pewnie była to lekcja dla innych, wskazówka dla politycznych tuzów i wywiadów przeróżnych państw.

Hillary Clinton udziela ostatnio większej liczby wywiadów, ma to związek z promocją książki. W każdym pojawiają się tezy, które są potem szeroko komentowane. Świeżym przykładem wspomniane WikiLeaks i uznanie tego serwisu za przedmiot, a nie podmiot. Przedmiot sterowany przez obce mocarstwo, które chciało mieć wpływ na wyniki wyborów w USA. Pisałem o tym, gdy pojawiła się informacja, że Julian Assange na finiszu kampanii wyborczej zostanie odcięty od Sieci. Jak to zrobić? Sprawa nie była wielkim wyzwaniem, bo Australijczyk od kilu lat mieszka w ambasadzie Ekwadoru w Londynie.

WikiLeaks nie zamierza siedzieć cicho przed wyborami prezydenckimi w USA, podczas imprezy urodzinowej w Berlinie serwis ogłosił, że do końca kampanii prezydenckiej będzie publikował materiały z nią związane. Stało się przy tym jasne, że te przecieki uderzą głównie w Hillary Clinton i obóz Demokratów – wszak pełniła ona już ważną rolę w administracji USA, znajdowała się w bliskim otoczeniu obecnego prezydenta. To stanowisko sprawiło, że powstało sporo dokumentów, maili, wiadomości innego typu, które „mają moc” i trafiły w niepowołane ręce, a teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Portal torpedował już działania kandydatki Demokratów – przed konwencją partii, na której miała ona otrzymać oficjalną nominację w wyścigu po fotel prezydencki, opublikowano materiały, które mogły jej narobić kłopotów w samej partii.[źródło]

Było ostro wtedy, jest i dzisiaj. Niedoszła prezydent USA nie zostawia na szefie WikiLeaks suchej nitki, on nie pozostaje dłużny. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typowymi przepychankami w social media - widzimy je każdego dnia. Tyle, że zazwyczaj dotyczą one naszych znajomych, celebrytów, firm i ich klientów. A tu obserwujemy grube ryby świata polityki i mediów, które utwierdzają w przekonaniu, jak dużą moc ma Internet. Hillary Clinton trochę przesadza, o wynikach wyborów nie zadecydowały jedynie przecieki serwowane przez jedną stronę internetową. Prawdą jest jednak, że mówiło się o nich naprawdę dużo i pewnie była to lekcja dla innych, wskazówka dla politycznych tuzów i wywiadów przeróżnych państw.

Bardziej niż wspomniane przepychanki, zainteresowała mnie wypowiedź Hillary Clinton na temat Twittera, właściwie na temat tweetów obecnego prezydenta. Nie jest tajemnicą, że często korzysta on z tego narzędzia i uznaje je za jedyny wręcz sposób na dotarcie ze swoimi słowami do wyborców. W opinii byłej pierwszej damy, niepokojące jest to, że prezydent USA o wojnie i pokoju, broni nuklearnej mówi za pośrednictwem sieci społecznościowej. Jej zdaniem, robienie polityki, zabiegi dyplomatyczne, to praca na innym poziomie, wymagająca czasu i ciężkiej pracy. Czy ma rację? Jej przeciwnicy stwierdzą, że nie, bo wybory przegrała. Zwolennicy przytakną.

Odchodząc od samego duetu Clinton-Trump i ich przeszłych oraz obecnych wojenek, warto pomyśleć chwilę o koncie na Twitterze, które może być zagrożeniem dla globalnego bezpieczeństwa. Czy nie przykładamy zbyt dużej wagi do tej społecznościówki, szerzej do całego social media? Zgoda: Facebook czy Google ostatnio zauważyły swój wpływ na wyniki wyborów, zrozumiały, że z fake news należy walczyć itd. Ale czy jest coś więcej? Nie wykluczam, że będzie nam dane się przekonać. Jeśli nie obecny prezydent USA, to inny polityk może namieszać w polityce międzynarodowej z poziomu Twittera. Ktoś stwierdzi, że to tylko słowa, ale od słów często się zaczyna, a potem bieg wydarzeń trudno zatrzymać.

Ciekawe to czasy, w których przestrzega się nie tylko przed bronią nuklearną, ale też platformą, na której w kilku słowach ludzie wyrażają swoje opinie. Oczywiście nie jest to zarzut wysuwany bezpośrednio pod adresem samego narzędzia. Po prostu pokazuje jego siłę. Można je uśmiercać, pisać, że się skończyło, nim na dobre wystartowało, że jest źle zarządzane. A jednak nadal drzemie w nim coś istotnego.

Bardziej niż wspomniane przepychanki, zainteresowała mnie wypowiedź Hillary Clinton na temat Twittera, właściwie na temat tweetów obecnego prezydenta. Nie jest tajemnicą, że często korzysta on z tego narzędzia i uznaje je za jedyny wręcz sposób na dotarcie ze swoimi słowami do wyborców. W opinii byłej pierwszej damy, niepokojące jest to, że prezydent USA o wojnie i pokoju, broni nuklearnej mówi za pośrednictwem sieci społecznościowej. Jej zdaniem, robienie polityki, zabiegi dyplomatyczne, to praca na innym poziomie, wymagająca czasu i ciężkiej pracy. Czy ma rację? Jej przeciwnicy stwierdzą, że nie, bo wybory przegrała. Zwolennicy przytakną.

Odchodząc od samego duetu Clinton-Trump i ich przeszłych oraz obecnych wojenek, warto pomyśleć chwilę o koncie na Twitterze, które może być zagrożeniem dla globalnego bezpieczeństwa. Czy nie przykładamy zbyt dużej wagi do tej społecznościówki, szerzej do całego social media? Zgoda: Facebook czy Google ostatnio zauważyły swój wpływ na wyniki wyborów, zrozumiały, że z fake news należy walczyć itd. Ale czy jest coś więcej? Nie wykluczam, że będzie nam dane się przekonać. Jeśli nie obecny prezydent USA, to inny polityk może namieszać w polityce międzynarodowej z poziomu Twittera. Ktoś stwierdzi, że to tylko słowa, ale od słów często się zaczyna, a potem bieg wydarzeń trudno zatrzymać.

Hillary Clinton udziela ostatnio większej liczby wywiadów, ma to związek z promocją książki. W każdym pojawiają się tezy, które są potem szeroko komentowane. Świeżym przykładem wspomniane WikiLeaks i uznanie tego serwisu za przedmiot, a nie podmiot. Przedmiot sterowany przez obce mocarstwo, które chciało mieć wpływ na wyniki wyborów w USA. Pisałem o tym, gdy pojawiła się informacja, że Julian Assange na finiszu kampanii wyborczej zostanie odcięty od Sieci. Jak to zrobić? Sprawa nie była wielkim wyzwaniem, bo Australijczyk od kilu lat mieszka w ambasadzie Ekwadoru w Londynie.

WikiLeaks nie zamierza siedzieć cicho przed wyborami prezydenckimi w USA, podczas imprezy urodzinowej w Berlinie serwis ogłosił, że do końca kampanii prezydenckiej będzie publikował materiały z nią związane. Stało się przy tym jasne, że te przecieki uderzą głównie w Hillary Clinton i obóz Demokratów – wszak pełniła ona już ważną rolę w administracji USA, znajdowała się w bliskim otoczeniu obecnego prezydenta. To stanowisko sprawiło, że powstało sporo dokumentów, maili, wiadomości innego typu, które „mają moc” i trafiły w niepowołane ręce, a teraz mogą ujrzeć światło dzienne. Portal torpedował już działania kandydatki Demokratów – przed konwencją partii, na której miała ona otrzymać oficjalną nominację w wyścigu po fotel prezydencki, opublikowano materiały, które mogły jej narobić kłopotów w samej partii.[źródło]

Było ostro wtedy, jest i dzisiaj. Niedoszła prezydent USA nie zostawia na szefie WikiLeaks suchej nitki, on nie pozostaje dłużny. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z typowymi przepychankami w social media - widzimy je każdego dnia. Tyle, że zazwyczaj dotyczą one naszych znajomych, celebrytów, firm i ich klientów. A tu obserwujemy grube ryby świata polityki i mediów, które utwierdzają w przekonaniu, jak dużą moc ma Internet. Hillary Clinton trochę przesadza, o wynikach wyborów nie zadecydowały jedynie przecieki serwowane przez jedną stronę internetową. Prawdą jest jednak, że mówiło się o nich naprawdę dużo i pewnie była to lekcja dla innych, wskazówka dla politycznych tuzów i wywiadów przeróżnych państw.

Bardziej niż wspomniane przepychanki, zainteresowała mnie wypowiedź Hillary Clinton na temat Twittera, właściwie na temat tweetów obecnego prezydenta. Nie jest tajemnicą, że często korzysta on z tego narzędzia i uznaje je za jedyny wręcz sposób na dotarcie ze swoimi słowami do wyborców. W opinii byłej pierwszej damy, niepokojące jest to, że prezydent USA o wojnie i pokoju, broni nuklearnej mówi za pośrednictwem sieci społecznościowej. Jej zdaniem, robienie polityki, zabiegi dyplomatyczne, to praca na innym poziomie, wymagająca czasu i ciężkiej pracy. Czy ma rację? Jej przeciwnicy stwierdzą, że nie, bo wybory przegrała. Zwolennicy przytakną.

Odchodząc od samego duetu Clinton-Trump i ich przeszłych oraz obecnych wojenek, warto pomyśleć chwilę o koncie na Twitterze, które może być zagrożeniem dla globalnego bezpieczeństwa. Czy nie przykładamy zbyt dużej wagi do tej społecznościówki, szerzej do całego social media? Zgoda: Facebook czy Google ostatnio zauważyły swój wpływ na wyniki wyborów, zrozumiały, że z fake news należy walczyć itd. Ale czy jest coś więcej? Nie wykluczam, że będzie nam dane się przekonać. Jeśli nie obecny prezydent USA, to inny polityk może namieszać w polityce międzynarodowej z poziomu Twittera. Ktoś stwierdzi, że to tylko słowa, ale od słów często się zaczyna, a potem bieg wydarzeń trudno zatrzymać.

Ciekawe to czasy, w których przestrzega się nie tylko przed bronią nuklearną, ale też platformą, na której w kilku słowach ludzie wyrażają swoje opinie. Oczywiście nie jest to zarzut wysuwany bezpośrednio pod adresem samego narzędzia. Po prostu pokazuje jego siłę. Można je uśmiercać, pisać, że się skończyło, nim na dobre wystartowało, że jest źle zarządzane. A jednak nadal drzemie w nim coś istotnego.

Ciekawe to czasy, w których przestrzega się nie tylko przed bronią nuklearną, ale też platformą, na której w kilku słowach ludzie wyrażają swoje opinie. Oczywiście nie jest to zarzut wysuwany bezpośrednio pod adresem samego narzędzia. Po prostu pokazuje jego siłę. Można je uśmiercać, pisać, że się skończyło, nim na dobre wystartowało, że jest źle zarządzane. A jednak nadal drzemie w nim coś istotnego.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu