Generalnie rzecz biorąc jestem zdania, że chociaż stereotypy nie biorą się znikąd, to nie powinno się im ulegać. Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w g...
Generalnie rzecz biorąc jestem zdania, że chociaż stereotypy nie biorą się znikąd, to nie powinno się im ulegać. Każdy, kto ma choć odrobinę oleju w głowie wie, że blondynki nie zderzają się ze szklanymi drzwiami, rudzi mają dusze, Polacy nie kradną wszystkiego, co nie jest na łańcuchu, a nie każdemu Niemcowi pasuje hełm z II wojny światowej. Dlaczego w takim razie stereotyp gracza-flejtucha, zamkniętego w piwnicy, obłożonego pudełkami po pizzy i butelcami po coli jest wciąż żywy, a jego wpływ niezmiennie silny, nawet w środowisku ludzi mających styczność z grami wideo na co dzień? Tym bardziej nurtuje mnie, dlaczego ten stereotyp nie zanika, skoro coraz mniej w nim prawdy?
Pewnie każdy z Was przynajmniej raz w życiu natknął się na reportaż opracowany pod tezę, że gry wideo są złem i diabelstwem. Słynna już historia gracza w Tibię, który przyłożył matce krzesłem z 2006 roku dzisiaj bardziej bawi niż martwi, ląduje w tej samej szufladzie co reportaż o zboczonej mandze, szatkującej dziecięce mózgi – Dragon Ball (sic!). Niemniej, nawet w drugiej dekadzie XXI wieku co roku trafia się materiał w telewizji, który traktuje o uzależnieniu od gier komputerowych, malując przerażające obrazki osób maniakalnie przesiadujących przy komputerze, cierpiących na takie schorzenia jak zaparcia (od spędzania zbyt wielu godzin w pozycji siedzącej), depresja (pewnie przez lagi) i zanik mięśni (wiadomo). Klasyka.
Już chyba wszyscy w Polsce włożyli najbardziej dramatyczne historie między bajki i szczerze mówiąc nie wiem, czemu telewizja wciąż ten chłam produkuje, i to w czasach, kiedy premier Polski wręcza prezydentowi USA grę komputerową, właśnie Wiedźmina. Nie wódkę, nie kiełbasę, nie jabłka (których nasz kraj jest czołowym producentem na świecie, taka ciekawostka). Pewnie z przyzwyczajenia, kiedy przychodzi sezon ogórkowy trzeba czymś zapchać ramówkę. Jest jednak o wiele większy problem. O ile społeczeństwo nauczyło się, że gracz nie musi być psychopatą, tak wciąż postrzega go jako kogoś gorszego, skrzywdzonego przez życie. Słowa „gracz”, „nerd” czy „geek” mają pejoratywne znaczenie. Mało tego, nawet wśród graczy znajdują się osobnicy, którzy stygmatyzują wyspecjalizowaną grupę, ulegając fałszywym pobudkom.
Na przestrzeni wielu lat wielokrotnie widziałem reakcję osób, które informowałem, że spędzam dużo czasu przy komputerze, czyli około dziesięciu, w porywach do dwunastu godzin dziennie. Praca, hobby, rozrywka, bez problemu wyrabiam ten „etat”. Zawsze witały mnie wielkie oczy, chociaż jestem pewien, że przeciętny nastolatek spędza w sieci przynajmniej tyle samo czasu, głównie na Kwejku i Facebooku. Powinniście jednak widzieć reakcję, kiedy przyznawałem otwarcie „jestem takim nerdem, no… geekiem”. Jakbym przyznał się do wstydliwej choroby. Trenowanie walk w klatce nie stygmatyzuje tak bardzo jak gry wideo. Nikt nie założy, że jesteście przygłupem i nie skreśla, chociaż większość poupychanych w salach treningowych karków intelektem nie grzeszy. Tymczasem my, gracze, wiecznie mamy coś do udowodnienia.
Tymczasem w rzeczywistości gracze nie tylko są normalnymi, zdrowymi ludźmi, ale pod pewnymi względami prześcigają „nie-graczy”. Wedle danych zebranych przez organizację ISFE (Interactive Software Federation of Europe) w 2012 roku, gracze w Polsce wykazują takie samo zainteresowanie uprawianiem sportu, co osoby nie zainteresowane wirtualną rozrywką. Nie sprawdza się także stereotyp, że gracze siedzą w domu, bo chętniej od niegraczy wychodzą do barów, a nawet podróżują. To w Polsce, a w Europie? Podobnie, a nawet jeszcze lepiej (dla graczy).
Wydawać się może, że obracając się w środowisku ludzi zajmujących się IT, którym nieobce są gry wideo, można się spodziewać większej świadomości w tym względzie. Haha, dobre sobie! Konsolowcy za chłopców do bicia obrali sobie pecetowców, którzy w ich mniemaniu siedzą w piwnicach i polują na setki przecenionych gier na Steamie, przed którymi spędzają tysiące godzin w miesiącu, w przerwach pomiędzy kolejnymi partiami League of Legends, Counter-Stike’a albo Dota 2.
Na samym czubku piramidy „lamerstwa” znajdują się oczywiście e-sportowcy. To już szczyt wszystkiego, bo w ostateczności można zarabiać pisaniem o grach, tworzeniem, ale żyć z grania? Żyć z siedzenia przy komputerze od rana do wieczora, zajmować się w koło Macieju tym samym, bezproduktywnym, bezmyślnym graniem, powtarzaniem wiecznie tej samej czynności? To już trzeba być zdrowo rąbniętym i zwyczajnie „przegrać życie”.
Drużyna SK Gaming. Foto via https://www.facebook.com/oceloteworld/
Pewnie niektórzy z e-sportowców faktycznie nie odnaleźli by się najlepiej w innych dziedzinach życia. Zdarzają się e-sportowcy „niewyjściowi” – przeraźliwie chudzi, albo ze znaczną nadwagą. Nieumiejący po angielsku, albo skrajnie wstydliwi. To jednak zadziwiająco mały odsetek, który po prostu się zdarza. Z powodu braku kryterium przystojności, siłą rzeczy do czołówki łapią się osoby wedle kryterium umiejętności. Przyjrzyjcie się zresztą mniej medialnym klasycznym sportowcom. Większość nie nadaje się na rozkładówki, chociaż faktycznie - sport ma tę przewagę, że trzeba być w dobrej formie fizycznej. W e-sporcie mamy mniej więcej średnią. Pytanie tylko – czy to za mało? Naprawdę wszyscy musimy już wyglądać, jakbyśmy spędzali kilka godzin dziennie na siłowni? Tym bardziej, że naprawdę zaniedbanych graczy w największych ligach naprawdę jest niewiele. Kiedy patrzy na ciebie kilkaset tysięcy osób, a sponsorzy nalegają, to i znajduje się motywacja, żeby się zabrać za siebie.
Producenci sprzętu komputerowego, będący siłą rzeczy głównymi sponsorami e-sportu, nie mają uprzedzeń i nie mają problemu z doborem „twarzy” do promowania swoich produktów. Sportowców jest wielu, jedni są bardziej medialni, inni mniej. Nigdy jednak nie ma problemu z wyborem odpowiednich do spotów reklamowych. Zupełnie jak w klasycznym sporcie. Niektórzy zawodnicy są zwyczajnie, powiem to w brutalny sposób, brzydcy, żeby zostać twarzą nowej kolekcji bielizny od Calvina Kleina. Zresztą, wystarczy jeden Beckham.
Tymczasem, co ważne – środowisko graczy, a e-sportowców w szczególności, walczy z tym stereotypem. Swego czasu wiele osób zainteresowało się akcją jednego z czołowych graczy w League of Legends „Get fit with Snoopeh”, którą promował na swoim kanale nawet producent gry - Riot Games. Widzowie jego kanału razem z nim robili pompki, albo przysiady np. po teamfighcie. Nie wiem, może słyszeliście o akcjach zawodników MMA, zachęcających do czytania książek? Ja niestety nie, a wyobrażam sobie, że szybko stało by się to dosyć medialne, więc pewnie nie przegapiłem. „Przeczytaj lekturę po wygranej Mameda Khalidova”, to by było coś.
Warto też wspomnieć o innych akcjach, nawet z naszego podwórka: rywalizacji w ilości przebiegniętych kilometrów dzięki wyzwaniom Endomondo organizowanym przez Allplay czy projekcie eSportGYM.
To jak będzie? Najwyższa pora przestać powtarzać, że każdy Ślązak pracuje w kopalni? A przy okazji, skoro już ten stereotyp porzucicie, to dajcie też żyć graczom. Nawet tym, który spędzają przy grach "nienormalną" ilość czasu.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu