Kilka dni temu premier Turcji Recep Tayyip Erdogan zbanował Twittera (brzmi jak żart? Łatwo zapomnieć, że takie rzeczy nadal dzieją się w Europie: i t...
Erdogan chciał Turkom odebrać Twittera, a pomógł pobić rekord tweetów
Kilka dni temu premier Turcji Recep Tayyip Erdogan zbanował Twittera (brzmi jak żart? Łatwo zapomnieć, że takie rzeczy nadal dzieją się w Europie: i tej bliższej i tej dalszej na wschód od nas). Skutek okazał się odwrotny od zamierzonego, bo kilkanaście godzin później tureccy obywatele pobili swój rekord w tweetowaniu.
W tym tekście nie będę rozwodzić się nad konstruktem psychologicznym premiera Turcji - nie jest to skomplikowany człowiek, co powinien wiedzieć każdy, kto ma w pamięci jego reakcję na zeszłoroczne protesty. W kontekście zdarzenia warto wiedzieć tyle, że po wyciekach kompromitujących Erdogana materiałów korupcyjnych, i w sieci i na ulicach ponownie zaczęło robić się gorąco. Władza (czyli de facto premier) odpowiedziała w typowym dla siebie stylu: banując Twittera.
Niemal natychmiast zareagował zgrabnie sam TT, zachęcając Turków do tweetowania przez… SMS. Administracja Erdogana chyba zapomniała, że marka ma umowę z sieciami Avea, Vodafone i Turkcell. Chwilę później sami obywatele poradzili sobie z dziurawą cenzurą, przerzucając się na… Google’owy DNS “8.8.8.8”. To z kolei uruchomiło wirusa, podsycanego przez cyfrową partyzantkę w postaci memów, grafik, ale i guerillę w realu, np. ogromne graffiti z adresem DNS, wymalowane na jednym z bloków.
Efekt? Cyfrowy tłum w kilkanaście godzin zwiększył ilość wysyłanych tweetów o 138%. Na poniższym wykresie możecie zobaczyć jak duże różnice wystąpiły w ilości wysyłanych tweetów na przestrzeni zaledwie dwóch dni, w zestawieniu 19 marca (przed zbanowaniem TT) z 21 marca (po zbanowaniu TT).
Turcy pobili swój krajowy rekord w tweetowaniu, ćwierkając przeszło 2,5 miliona razy, ale to nie jedyna “zasługa” Erdogana. Równie szybko zaczął o tym tweetować niemal cały świat (poza jedną, wielką połacią terenu, jaką jest Rosja…).
Hashtag #TwitterisblockedinTurkey jest nadal gorący na Twitterze i miejmy nadzieję, że wypala dziurę w administracji Recepa Erdogana.
‘Forbes’ bardzo trzeźwo skategoryzował to jako ‘Efekt Streisand’ (‘Streisand Effect’), czyli zjawisko, w którym informacja poddawana (mało udolnej) cenzurze lub tuszowaniu, staje się paradoksalnie tylko bardziej nagłaśniania przez opinię publiczną drogą wirusową. Nazwa wzięła się od próby zablokowania przez Barbrę Streisand w 2003 roku zdjęcia jej rezydencji, które trafiło do katalogu 12.000 innych domów na kalifornijskim wybrzeżu w Malibu. Pozew i żądanie odszkodowania w wysokości 50 milionów dolarów od fotografa Kennetha Adelmana nie tylko nie zatuszowały sprawy, ale wygenerowały wokół niej potężne publicity, zaś zdjęcie zobaczyli ludzie, którzy sami z siebie nigdy nie dotarliby do jakiejś niszowej kolekcji Adelmana.
Puentując w nietypowy sposób: Barbra Streisand i Recep Erdogan okazali się mieć całkiem niemało wspólnego. Oboje chcieli wymazać z rzeczywistości pewne fakty i oboje na moment zapomnieli o potędze Sieci i nas, czyli internautów.
Źródła: VentureBeat, Forbes, Twitter.
Grafiki: 1, 2, 3, 4, 5.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu