Różne ciekawe rzeczy wydarzyły się 17 września (były i tragiczne), o niektórych wspominałem w porannym kalendarium. W tamtym wpisie nie zawarłem wątku...
Różne ciekawe rzeczy wydarzyły się 17 września (były i tragiczne), o niektórych wspominałem w porannym kalendarium. W tamtym wpisie nie zawarłem wątku promu kosmicznego Enterprise. Postanowiłem poświęcić mu osobny tekst. Zasłużył - chociażby dlatego, że jest tym "pokrzywdzonym" promem, który na orbitę nie trafił.
Enterprise został zaprezentowany 17 września 1976 roku. Do tego dnia przygotowywano się przez kilka poprzednich lat. Amerykanie mogli się w końcu pochwalić projektem, z którym wiązali wielkie nadzieje - promy kosmiczne miały być sporym krokiem naprzód w zakresie podboju przestrzeni kosmicznej. I chociaż służyły relatywnie długo, wykonały wiele lotów i wyniosły w przestrzeń kosmiczną sporo ładunku oraz ludzi, to nie do końca spełniły pokładane w nich nadzieje. Program okazał się znacznie droższy, niż pierwotnie zakładano, w trakcie jego realizacji pojawiło się niemało poważnych problemów. Dwie istotne klęski to katastrofy jednostek Challenger oraz Columbia. To już jednak materiał na kilka osobnych wpisów, wracamy do Enterprise.
Ciekawym wątkiem jest jego nazwa. Początkowo miał się nazywać Constitution na cześć amerykańskiej konstytucji, ale ostatecznie nawiązano do... Star Treka. Fani serialu walczyli o to, by prom nazywał się tak, jak słynny statek z pop kultury i dopięli swego (w świecie NASA maszyna nosi oznaczenie OV-101). Enterprise nie odbył jednak podróży na kraniec galaktyki, nie było mu nawet dane trafić na orbitę. Nie posiadał silników, nie wyposażono go w osłonę termiczną, zabrakło też wielu innych elementów, którymi mogły się pochwalić kolejne promy. Była to po prostu jednostka przeznaczona do ćwiczeń.
Maszynę testowano przez cały rok 1977 i wykonano nią kilkanaście misji. Jak to możliwe, skoro nie miał napędu? Tu pojawia się inny bohater tej historii, tzw. nosiciel wahadłowców, czyli zmodyfikowany Boeing 747 wykorzystywany przez NASA. To na jego grzbiecie przemieszczał się Enterprise, to z niego rozpoczynał samodzielne loty, w których sprawdzano, jak prom zachowuje się w powietrzu i ląduje. Były to krótkie misje, trwały kilka godzin, testy lądowania to zaledwie kilka minut. Warto też dodać, że tylko w części prób zaangażowano załogę.
Po katastrofie Challengera pojawił się pomysł, by przekształć Enterprise w pełnowartościowy prom zdolny do lotów kosmicznych. Projekt okazał się jednak zbyt dużym, a przede wszystkim zbyt kosztownym wyzwaniem. Uznano, że bardziej opłacalne będzie zbudowanie nowego promu. To doprowadziło do powstania kilku kolejnych statków i jednocześnie przekreśliło szanse Enterprise na misję pozaziemską. Może i lepiej - ewentualne zmiany i przebudowa wiązałyby się pewnie ze sporym ryzykiem, na jakie zostałaby narażona załoga promu.
Prom Enterprise służył jako zbiór przeróżnych części, z których korzystano, gdy były potrzebne w innych jednostkach, zawieziono go do kilku państw, by pochwalić się amerykańskim osiągnięciem. Następnie go doposażono i postawiono w Waszyngtonie, gdzie pełnił rolę obiektu muzealnego. Stolicę USA opuścił w roku 2012, udał się wówczas w swój prawdopodobnie ostatni lot (znowu na grzbiecie Boeinga). Statek przetransportowano do Nowego Jorku i tam można go dzisiaj oglądać. Przeszedł na ostateczną emeryturę. Zasłużoną, bo chociaż kosmosu nie podbił, to dzięki niemu dowiedziano się sporo o aerodynamice konstrukcji tego typu, zebrano masę danych i wykorzystano je przy projektowaniu następnych maszyn i wykonywaniu misji pozaziemskich. To naprawdę duża rzecz.
Źródło grafiki: youtube.com
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu