Felietony

E-podręcznik, laptopizacja oświaty i min. Boniego sny o nowoczesności

Dorota Konowrocka
E-podręcznik, laptopizacja oświaty i min. Boniego sny o nowoczesności
Reklama

Wczoraj, czyli 10 stycznia 2013, na debacie o e-podręcznikach w siedzibie Agory Minister Administracji i Cyfryzacji Michał Boni wyjaśnił swoją koncepc...

Wczoraj, czyli 10 stycznia 2013, na debacie o e-podręcznikach w siedzibie Agory Minister Administracji i Cyfryzacji Michał Boni wyjaśnił swoją koncepcję radykalnego wprowadzenia technologii informatycznych do polskich szkół. „Myślimy o e-podręczniku z perspektywy dnia dzisiejszego, a ja bym zachęcał do postawienia pytania o e-podręcznik z perspektywy pojutrza. Zastanówmy się nie nad tym, jak będzie wyglądał e-podręcznik, ale e-zasoby edukacyjne. Musimy pójść głębiej w tę rewolucję (…), dalej niż kraje, które popełniły błędy”. Poniżej o tym, jak rząd sobie (nie)wyobraża Cyfrową Szkołę i e-podręcznik, jak wygląda projekt pilotażowy i dlaczego mnie się włosy jeżą na głowie.

Reklama

Dla porządku na początek wyjaśnienie, czym jest (czy też – ma być) program Cyfrowa Szkoła (rządowa strona programu tu: http://www.cyfrowaszkola.men.gov.pl/). W skrócie jest to zakup sprzętu, przygotowanie materiałów multimedialnych i e-podręczników i przeszkolenie nauczycieli z wykorzystania sprzętu i oprogramowania podczas lekcji. Całość ma zapewnić Polsce skok cywilizacyjny, jak wynika z wypowiedzi Minister Krystyny Szumilas. Rządowe, darmowe e-podręczniki (nieobowiązkowe, ale nieodpłatnie dostępne dla nauczycieli) mają zostać przygotowane do września 2015 roku (pierwsze z nich, do matematyki, już w 2013 roku), a ich przygotowaniem mają się zająć, uwaga, ośrodki uniwersyteckie: Uniwersytet Wrocławski, Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu, Politechnika Łódzka, Poznańskie Centrum Superkomputerowo-Sieciowe oraz jedyny partner biznesowy, Grupa Edukacyjna S.A. Szkolenia dla 500 e-koordynatorów mają się niedługo rozpocząć. Program Cyfrowa Szkoła ma zostać sfinansowany w większości z pieniędzy unijnych w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki.

Cel wydaje się szlachetny, lubimy współczesne technologie IT, dzieci też je lubią, chcemy zmniejszać cyfrową przepaść dzielącą nas od Europy, Stanów Zjednoczonych i Azji, więc dlaczego jestem sceptyczna?

Projekt pilotażowy programu Cyfrowa Szkoła, który objął 402 szkoły i kosztował 44 miliony złotych, rozpoczął się od zakupu sprzętu: komputerów stacjonarnych, tabletów i laptopów. Prowadząca debatę Aleksandra Pezda z Gazety Wyborczej zadzwoniła przed debatą do jednej z tych szkół, mieszczącej się w niewielkiej miejscowości i zapytała, jak ów sprzęt jest wykorzystywany. Usłyszała, że 1/ komputery stacjonarne stoją w sali komputerowej, 2/ z tabletami jeszcze nie wiedzą, co zrobić, 3/ laptopy przytwierdzili do stołów na stałe, bo boją się dać dzieciom do domów.

Może to kwestia cywilizacyjnego zapóźnienia niewielkiej wiejskiej szkoły? Zapytałam o wykorzystanie komputerów w klasie zaprzyjaźnioną uczennicę II Liceum Ogólnokształcącego im. Stefana Batorego w Warszawie, jednego z najlepszych warszawskich liceów. Oto, co usłyszałam: „Mamy jedną tablicę multimedialną w szkole, w sali od geografii, ale była strasznie droga i nauczyciele chyba się boją jej używać, bo faktycznie nie jest używana. Nie mamy tablic multimedialnych w innych salach, ale w każdej jest komputer z rzutnikiem. Bardzo często korzystamy z niego na biologii, oglądamy slajdy i materiały z internetu i jest to bardzo przydatne. Na angielskim czasem wykorzystujemy sprzęt do prezentacji, na polskim czasem pani wyświetla teksty na tablicy, żeby nie kopiować dla wszystkich. Może raz na semestr używamy rzutnika na historii. Prace domowe często dostajemy mailem i odsyłamy mailem”.

A zatem mamy wstępną diagnozę obecnego wykorzystania komputerów w szkołach. Coś się dzieje, tu i ówdzie pojawiają się lokalne, samorządowe inicjatywy wykorzystania w szkołach multimedialnych tablic czy czytników z elektronicznym papierem, w komunikacji nauczycieli z uczniami pojawia się e-mail, ale generalnie typowa polska szkoła to szkoła z pracownią informatyczną, w której komputery są, pozostałymi salami, w których komputerów raczej nie ma, oraz nauczycielami, którzy korzystają z nich raczej sporadycznie i nie palą się do ich wykorzystania.

Sen Ministra Boniego

Minister Boni uważa, że „sieciowa wiedza podlega nieustannej zmianie, więc konieczna jest zmiana podejścia do korzystania z tych zasobów, bo dogmatyczny katechizm edukacyjny nie jest współczesnemu społeczeństwu potrzebny”; certyfikowane zasoby do realizacji minimów programowych powinny być dostępne za darmo, a rynek wydawniczy powinien skupić się na tworzeniu treści uzupełniających, również spełniających standardy jakości i certyfikowanych; Cyfrowa Szkoła to projekt na lata, który ma radykalnie przeobrazić polski system edukacyjny; Niezależnie od tego, jak pójdzie pilotaż, Cyfrowa Szkoła będzie kontynuowana w latach 2013-2020, bo są na to pieniądze unijne do wzięcia; W dyskusji należy skorygować rozwiązania z pilotażu i pójść dalej, niż kraje, które popełniły błędy (np. Norwegia czy Holandia), jasne rekomendacje z projektu pilotażowego powinny być dostępne w połowie roku; Najważniejszym zadaniem jest oswojenie z cyfrowymi technologiami 600 tysięcy nauczycieli na wszystkich szczeblach. Wzorem edukacyjnych e-zasobów są dla Ministra Boniego Wikipedia, TED i Khan Academy.

Niby brzmi dobrze, ale zgromadzeni słuchacze debaty momentalnie zaczęli sprowadzać Ministra na ziemię. „E-zasoby edukacyjne”, również po polsku (na przykład megamatma.pl) istnieją od wielu lat. Spełniają podstawę programową, ale nie mają dopuszczenia do użytku szkolnego, bo… są nieustannie zmieniane i rozbudowywane, a na dopuszczenie do użytku szkolnego mogą liczyć tylko zasoby w zamkniętej, skończonej formule. Jak pogodzić sen z rzeczywistością, tego jeszcze Ministrowie nie wiedzą. Ja wątpliwości mam dużo więcej. Oczyma duszy widzę skradziony i zniszczony sprzęt, zagubione ładowarki, zagubionych nauczycieli, problemy z restartem, gry na lekcjach, technologię przysłaniającą treść. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej.

Reklama

Dokąd jedziemy, czyli pytanie o generalny kierunek edukacji?

Nie odbyła się do tej pory w Polsce poważna debata na temat tego, jak sobie wyobrażamy dalszą edukację dzieci. W uproszeniu mamy do wyboru dwa warianty: 1/ wiedza encyklopedyczna, kanon wiedzy, zamknięte problemy i słuszne odpowiedzi, testy, klucz, ocena indywidualnych osiągnięć, 2/ wiedza o korzystaniu ze źródeł, metodach gromadzenia wiedzy i rozwiązywania problemów, otwarte problemy, projekty, ocena pracy zespołowej. Na razie mamy bardzo mocną tradycję wariantu 1/ (który jako taki nie zasługuje na jednoznaczne potępienie) i zapewne niezależnie od wszystkiego spora doza tego wariantu utrzyma się w polskich szkołach jeszcze przez wiele dekad, natomiast rosnąca ilość wiedzy, coraz głębsza specjalizacja i coraz większe znaczenie w tworzeniu i wykorzystaniu wiedzy projektów zespołowych skłania wiele państw do zmierzania w stronę modelu 2/.

Dokąd zmierza Polska, tego nie wiadomo, bo nie było w ogóle takiej dyskusji. Patrząc na edukację przez pryzmat wykorzystywanych w szkolnej klasie technologii, planujemy środek transportu, nie mając pojęcia, jaki jest cel podróży. Dowiadujemy się, że to musi być rakieta, tylko nie wiadomo, gdzie mamy nią lecieć.

Reklama

Finowie wcale się nie spieszą

Finlandia ma najlepszy system edukacyjny w Europie, bardzo konkurencyjną gospodarkę, PKB per capita prawie cztery razy wyższe niż Polska i społeczeństwo masowo korzystające z Internetu, a jednak wcale nie rwie się do ucyfrawiania szkół. W badaniach wykorzystania technologii informatycznych w klasach plasują się na dalekich miejscach w zestawieniu z innymi krajami europejskimi i są sceptycznie nastawieni do przydatności ICT w edukacji. W dostępnym tutaj badaniu opublikowanym w 2010 roku zastanawiano się nad przyszłością drukowanych książek i technologii cyfrowych w szkole, porównując wykorzystanie ICT w szkołach Wielkiej Brytanii, Holandii i Finlandii na bazie danych statystycznych z 2006 roku i wywiadów z nauczycielami i wydawcami (źródłem było badanie Empirica 2006, podjęto nowe po 6 latach, w sieci widziałam jego zapowiedzi z 2011 roku, ale nie znalazłam raportu z wynikami, może ktoś będzie miał więcej szczęścia). Finowie mieli w 2006 roku w 77% szkół komputery w klasach, 90% szkół miało łącze szerokopasmowe, na 100 uczniów przypadało 17 komputerów (w Polsce wówczas 28% szkół miało dostęp szerokopasmowy, na stu uczniów przypadało 5 komputerów z dostępem do sieci, w 23% szkół były komputery w klasach, co obrazuje dzielący nas dystans). Holandia miała porównywalną łączność, ale więcej komputerów. Wielka Brytania słabszą niż Finowie łączność, ale znacznie więcej komputerów w klasach i nauczycieli w 95% przekonanych o korzyściach z wykorzystania ICT w nauczaniu. We wszystkich trzech krajach wskaźniki wykorzystania ICT w szkołach znacznie przekraczały średnie właściwe starej i nowej Unii.

Jakie są wnioski nauczycieli z doświadczeń z ICT w szkołach? Książki nadal w wielu obszarach są niezastąpione: ich treść nie zmienia się nieustannie, co ułatwia uczenie się przez przeglądanie notatek i przypominanie sobie wiedzy i generalnie pozwala uczniowi zapanować nad materiałem do opanowania. Interfejs użytkownika jest prosty, intuicyjny i niezawodny. Książki są trwałe, łatwe w użyciu, coraz ciekawsze i coraz częściej wzbogacone dodatkowymi materiałami na nośniku cyfrowym. Czytanie z papieru sprzyja koncentracji (brak dodatkowych odnośników, które przenoszą nas w nowe obszary treści), mazanie po książkach ułatwia zapamiętywanie, ich budowa ułatwia przeglądanie i przypominanie sobie materiału. Wielozadaniowość właściwa pracy z komputerem sprzyja dekoncentracji i nie ułatwia zagłębienia się w temat. Zarówno studenci, jak i nauczyciele mają problem z obsługą interfejsów (nawet w tych tak zaawansowanych cyfrowo krajach, których społeczeństwa są znacznie bardziej niż polskie zaprzyjaźnione z komputerami i internetem!), tempo pracy poszczególnych uczniów zaczyna się bardzo różnić, wzrasta liczba indywidualnych problemów. Niedziałający system staje się wymówką dla ucznia, selekcja materiału staje się często problemem nie do przeskoczenia („Trudno oczekiwać, by uczeń podstawówki był w stanie wybrać sobie informacje, których potrzebuje” – jak ujął to jeden z fińskich nauczycieli). Znalezienie odpowiedniego materiału i skupienie uwagi ucznia staje się wyzwaniem. Technologia zajmuje centralne miejsce i odbiera je temu, co jest przedmiotem nauczania.

Technologia potrafi być idiotyczna

W raportach i prognozach rozmaitych instytucji europejskich przyjmuje się za pewnik, że ICT w edukacji musi się rozwijać, w szkołach potrzebnych jest więcej komputerów, a nauczycieli należy skłonić do częstszego z nich korzystania. Zdecydowanie nie jestem tego skłonna uznać za dogmat. Widzę oczyma duszy szkoły idące tą samą drogą co muzea zafascynowane nowymi technologiami, czego koronnym przykładem jest supermultimedialne, kakofoniczne Muzeum Fryderyka Szopena (chopin.muzeum/pl) w Warszawie, wypełnione rzutnikami, ekranami, słuchawkami i przyciskami, natomiast pozbawione treści zapadającej odwiedzającym w pamięć. Szczytowym przykładem głupoty są rozłożone na kilku pulpitach wielkie niby-księgi, których karty są gładkie i opatrzone jedynie niewielkim kodem QR sczytywanym przez zawieszony nad głową odwiedzającego czytnik, który po każdym przewróceniu karty zmienia obraz tekstu rzucany z rzutnika na gładką kartę. W sali dla dzieci znajduje się kilka funkcjonujących ze zmiennym szczęściem ekranów dotykowych wyświetlających dość przypadkowe „zabawy edukacyjne”.

Nikt mi nie wmówi, że zarząd muzeum nie osiągnąłby lepszych efektów edukacyjnych stawiając na środku sali dla dzieci coś namacalnego, jak choćby wielki, otwarty fortepian, którego można byłoby bez skrępowania dotknąć i obmacać przy dźwiękach nokturnu. Wrażenie podobnego chaosu wywołuje muzeum w podziemiach krakowskiego rynku, któremu zdecydowanie nie można odmówić „nowoczesności”. A przywołując jeszcze TED-a: zwróćcie uwagę, jak TED wyrugował Power Pointa z prezentacji swoich prelegentów. Bardzo często ci ludzie po prostu stoją na wyróżnionej przestrzeni sceny i zajmująco mówią, a ich opowieść, nie podparta żadnymi multimediami, zapada w pamięć, bo pozwala nam się skupić na tym, co chcą nam przekazać. Przychodzi mi też do głowy moja ulubiona księgarnia na warszawskim Nowym Świecie, która do tej pory korzysta z prostego uniksowego programu, w którym szybko i niezawodnie realizuje transakcje i wyszukuje poszukiwane przez klientów książki. Interfejs graficzny, który wymusiłby na nich częste przesiadki na nowe komputery, nie jest im do niczego potrzebny i najwyraźniej o tym wiedzą. Sprzedają książki, nie informatykę.

Jesteśmy stworzeniami zmysłowymi

Choć multimedialność przekazu sugeruje, że dociera on do nas znacznie większą ilością zmysłów niż druk (dźwięk, ruchomy obraz, interaktywność to więcej niż statyczny druk), nie jest to do końca prawda. Uczniowie, studenci i mole książkowe mają zwyczaj mazać po nich, zakreślać interesujące fragmenty, podkreślać słowa, dolepiać kartki, dzięki czemu wchodzą z nimi w dialog, koncentrują się na temacie, uruchamiają myślenie i lepiej zapamiętują. Zapamiętujemy miejsca w książce, sposoby podkreślenia, sąsiedztwo innych tematów, ciężar woluminu. Kojarzymy przeczytane słowa z sytuacjami, dźwiękami, zapachami, które nam towarzyszyły, gdy je czytaliśmy. Ekrany nie lubią plam słońca pod liśćmi kasztanowca ani szmeru strumienia, chętniej oferują nam wykładziny zamkniętych pomieszczeń i szum wiatraczka chłodzącego procesor. Książki mają długą i chlubną tradycję. Wyrzucenie ich ot tak na śmietnik historii po dekadzie czy dwóch fascynacji multimediami jest dowodem ogromnej arogancji.

Reklama

Badania i życiowe doświadczenie dowodzą, że lepiej zapamiętujemy to, co notowaliśmy ręcznie, bo nieumiejętność błyskawicznego pisania ręcznego zmusza nas do parafrazowania tego, co słyszymy i co czytamy, skracania, a więc krytycznego opracowywania. Myślimy klarowniej, gdy się poruszamy (stąd krążenie naukowców po gabinetach i spacery intelektualistów), zapamiętujemy lepiej słowa obcego języka i ortografię własnego, gdy piszemy ręcznie. Zawierzając bezwarunkowo klawiaturze i ekranowi bezpowrotnie coś tracimy. Im więcej będzie w szkołach komputerów, tym bardziej w zapomnienie będą odchodzić „zetpety” i inne formy niezapośredniczonego kontaktu ze światem rzeczy niewirtualnych. Nie chciałabym tego dla moich dzieci.

Krytycznie o cyfrowych kompetencjach Ministrów Boni i Szumilas

Nie podoba mi się podejście pt. Niezależnie od wyników pilotażu, będziemy kontynuować ten projekt, bo są na to pieniądze. Choćby się okazało, że nauczyciele są zupełnie nieprzygotowani, choćby się okazało, że nie będzie później pieniędzy na utrzymanie tej infrastruktury, choćby się okazało, że nikt nie chce z tego korzystać, że e-podręczniki nie poprawiają wyników w nauce – brnijmy w to, bo są na to pieniądze. Ani Michał Boni, ani Krystyna Szumilas nie mają pomysłu na e-podręcznik. Ma być interaktywny (abracadabra….), multimedialny (hokus-pokus…), zintegrowany (ka-bum!) i otwarty (uff) i nie ma być zwykłym pdf-em. Nie wierzę w uczelnie przygotowujące atrakcyjny podręcznik czy e-podręcznik, czymkolwiek on miałby być. Uczelnie mogą podrzucić badania dotyczące przyswajania wiedzy przez uczniów, zaopiniować coś, zaprezentować prototyp, który zainspiruje innych i przez innych może być dalej rozwijany, ale nie nadają się do tworzenia produktów rynkowych. Nie wierzę w pomysł rządu na opracowanie i upowszechnianie najlepszych praktyk, który polega na tym, że szkoły, które już mają jakiś pomysł i doświadczenia z ICT w klasie, podzielą się tymi pomysłami z innymi. Moim zdaniem, należy to odczytać: my nie mamy pomysłu, ale może wy coś wymyśliliście i jakoś to popchniemy naprzód.

Wierzę w Finów, którzy uważają, że kluczem do dobrej szkoły jest bardzo dobrze przygotowany, cieszący się społecznym szacunkiem nauczyciel dysponujący dużą autonomią. Wierzę w to, że możliwa jest jakaś sensowna hybryda metod tradycyjnych i cyfrowych, ale nie da się do niej dojść w sposób, jaki obrali Minister Boni i Minister Szumilas.

Foto.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama