Filmy

"Czwarta władza" - recenzja. Hołd złożony dziennikarstwu w gwiazdorskiej obsadzie

Konrad Kozłowski
"Czwarta władza" - recenzja. Hołd złożony dziennikarstwu w gwiazdorskiej obsadzie
Reklama

Gwiazdorska obsada, a do tego Steven Spielberg i John Williams. Mówi się, że nazwiska nie grają, ale tym razem dream team zagrał na miarę swoich możliwości, dzięki czemu "Czwarta władza" to film bardzo udany i bardzo ważny.

Prezydentura Richarda Nixona to jedna z czarnych kart w historii Stanów Zjednoczonych. Wystarczy powiedzieć, że jako jedyny ustąpił przed upływem kadencji, a "Czwarta władza" ("The Post") opowiada o jednej z kilku afer, które doprowadziły do rezygnacji ze stanowiska. Film opowiada o kulisach publikacji Washington Post z 1971 roku dotyczącej wojny w Wietnamie. Zanim należący dziś do Jeffa Bezosa dziennik ujawnił tajne dokumenty Pentagonu, New York Times starł się z administracją Nixona, ponieważ jako pierwszy dotarł do źródła wycieku i opracowa. Był nim Daniel Ellsberg, który przekazał dziennikarzom raport o tytule: "Stosunki amerykańsko-wietnamskie, 1945-1967: raport przygotowany przez Departament Obrony". 

Reklama


"Czwarta władza" to produkcja Stevena Spielberga z Maryl Streep (Kay Graham, wydawca Washington Post w latach 1969-1979) i Tomem Hanksem (Ben Bradlee, naczelny Washington Post) w rolach głównych. Jeśli ktokolwiek ma wątpliwość odnośnie tego, czy do kin mają widzów przyciągnąć w większym stopniu nazwiska aktorów czy sam tytuł, to zalecałbym przejrzenie plakatów promujących film. Kay Graham przejęła stanowisko wydawcy po swoim zmarłym mężu i stoi w obliczu wejścia firmy na giełdę, co wydaje się jedyną szansą na wyjście z dołka finansowego. Tymczasem Bradlee zdobywa coraz więcej informacji na temat dokumentów ujawniających prawdę o wojnie w Wietnamie, która pomimo ogromnych inwestycji i strat jest wciąż określana jako "nie do wygrania". Nowojorska gazeta opracowywała je miesiącami, ale po sądowym zakazie dalszych publikacji przez New York Times i w trakcie ciągnącej się rozprawy, Graham, pomimo widma bankructwa i odsiadki, podejmuje decyzję o przekazaniu do druku przygotowanych artykułów, które powstały w zaledwie kilka dni.  Spielberg rewelacyjnie przedstawia nam realia lat '70, a wszędobylskie papierosy oraz klasyczne telefony (także budki!) pozwalają przypomnieć sobie lub po raz pierwszy zobaczyć, jak wyglądała praca dziennikarzy pozbawionych komórek. Jest w tym jakiś urok, któremu łatwo się poddałem.


Nie mam żadnych obiekcji co do tego, że dwójka głównych aktorów odwaliła kawał dobrej roboty - Streep, która wyśmienicie poradziła sobie z ukazaniem silnej, choć wciąż niepewnej pani Graham i to nie tylko w decydujących momentach jej kariery i Hanks, który świetnie odnalazł się w czasach, gdy rządziły maszyny do pisania, których jest ogromnym fanem i kolekcjonerem. Można było dostrzec, że obecność na planie sprawiałamu niemałą frajdę, więc zrobił wszystko, by odpowiednio zrewanżować się reżyserowi. Druga linia wcale nie wypada gorzej, bo Bob Odenkirk ("Breaking Bad" oraz "Better Call Saul")  z przejęciem zagrał dziennikarza śledczego Washington Post Bena Bagdikiana, a Bruce Greenwood z przekonaniem wcielił się w sekretarza stanu Roberta McNamare. Obsadę uzupełniają Sarah Paulson, Tracy Letts oraz Bradley Whitford.

Akcja filmu toczy się bardzo szybko i choć nie ma tu dialogów w stylu Aarona Sorkina i wypluwanych z ust z rytmem karabinu maszynowego słów, to Spielberg nie pozwolił, by widz nudził się choć przez chwilę. Humorystyczne wstawki pozwalają na sekundę odetchnąć od ciężkiego, głównego tematu filmu, ale nie psują zgrabnie rozłożonego ciężaru. Przedstawienie Nixona, jako głównego czarnego charakteru sterującego wszystkim z gabinetu owalnego ze słuchawką przy uchu nie wypadło komicznie (czego się obawiałem), ale głównie dlatego, że nie nadużywano takiego zagrania. Dzięki balansowi nadało to jego postaci odpowiedniego charakteru - zamknięty w Białym Domu prezydent, do którego zaglądamy tylko przez okno oglądając jego plecy, wydaje się poza zasięgiem dziennikarzy. Film trwa blisko 2 godziny, ale wcale się tego nie odzczuwa, co zawdzięczamy sprawnym ujęciom. Zdjęcia prezentujące przygotowania gazety do druku oraz sam proces powstawania egzemplarzy dziennika mknącego po taśmach robią spore wrażenie i czuć w nich odrobinę nostalgii. Podobnie jak odgłosy maszyn do pisania,  Bardzo fajnie w to wszystko wpisuje się muzyka Johna Williamsa, która przypomina o swoim istnieniu tylko wtedy, gdy jest to niezbędne, a w pozostałych przypadkach pełni rolę tła domykającego kompozycję.


Pytanie o wolność mediów wydaje się wciąż aktualne, dlatego mówi się, że właśnie takiego filmu potrzebowaliśmy w dzisiejszych czasach. Bez wątpienia ta historia zasługiwała na ożywienie jej w taki sposób, jak zrobił to Spielberg, a czy przyniesienie jakiekolwiek inne efekty niż garść filmowych nagród?

Reklama

"Czwarta władza" w kinach od 16 lutego.

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama