Baliście się kiedyś, że obładowani elektronicznym sprzętem na wyjeździe, w którymś momencie zostaniecie bez prądu? Ja tak czasem mam. Siedzę i paku...
Baliście się kiedyś, że obładowani elektronicznym sprzętem na wyjeździe, w którymś momencie zostaniecie bez prądu? Ja tak czasem mam.
Siedzę i pakuję się na czterodniowy, antywebowy wyjazd. Oznacza to, że trzeba zabrać ze sobą trochę sprzętu, ale to nie on jest bohaterem tego wpisu. Chodzi raczej o własne zabawki, które muszą umilić mi nie tylko podróż, ale i kilka godzin czekania na przesiadkę. Zabieram fablet (czy jak wolicie phablet, bo fablet kiepsko wygląda), mały tablet, e-papierosa, komputer i dwie konsole przenośne. Dużo jak na bagaż podręczny, ale mam mam dziwne wrażenie, że warto się na tę podróż trochę bardziej zabezpieczyć w kwestiach rozrywki.
Bo przecież podróż to dobry czas chociażby na przeczytanie jakiegoś kupionego wcześniej ebooka, który leży i „kurzy się” na wirtualnej półce (tak, wiem Kindle - żona nie pożyczy, bo używa codziennie). Mam sporo muzyki do nadrobienia, głównie jeśli chodzi o nowości. Poza tym kilka gier do skończenia. Dużo jak na podróż w dwie strony, ale wolałbym też mieć co robić wieczorami w hotelu, jeśli akurat okaże się, że towarzystwo nie dopisze (a tak czasem na tego typu wyjazdach niestety bywa). Siedzę więc, pakuję, a przed pakowaniem ładuję wszystko na 100%.
Powerbanki biorę dwa, jeden większy, drugi mniejszy. Myślę, że wystarczą, ale na wszelki wypadek naładuję je kontrolnie na 100%. Bo przecież nieużywane mogły utracić trochę energii. A skąd w zasadzie ta obawa?
Dawno już minęły czasy kiedy sprzęty trzeba było ładować sporadycznie. Uwielbiałem swoje PlayStation Portable między innymi przez to, że można było na niej grać 9 godzin na jednym ładowaniu. A Vita? 4 godziny to już dobry wynik. A dodajcie do tego wygaszanie zamiast wyłączania i sprzęt szybko przypomni Wam o braku prądu. To samo z n3DS. Rewelacji nie ma. Telefon? 3300 mAh to dużo, ale jeśli dodać do tego roaming w Play’u, nagle okazuje się, że w połączeniu z synchronizowaną przez BT opaską, energia jest z baterii wyciągana w dość szybkim tempie. A przy 20% pojawia się już delikatny stres, ze telefon przestanie działać dokładnie wtedy, kiedy będzie najbardziej potrzebny.
O komputerze mówić nawet nie będę, bo przesiadka z Macbooka Air na rMBP to jeden z największych ciosów jeśli chodzi o akumulator. Epapieros też lubi się rozładowywać w najmniej oczekiwanych momentach, a i samej ładowarce nie można ufać. Niby wszystko jest naładowane, po czym okazuje się, że po dwóch godzinach miga czerwona dioda. Dlatego zawsze noszą przy sobie przynajmniej jedną zapasową, naładowana baterię.
I tak przy tym całym pakowaniu przypomniałem sobie 1999 rok, kiedy raz na jakiś czas przejeżdżałem autobusem i pociągiem 9-godzinne trasy. Jeszcze bez komórki, za to z walkmanem i zestawem alkalicznych paluszków, które były zastępstwem dla akumulatorków. A kiedy i te zaczynały „umierać”, wystarczyło zahaczyć o kiosk i poprosić o dwa paluszki AA. Albo jeden „AAA, ten mały proszę Pani”, by zasilić Creative Muvo na kolejny tydzień.
Sam już w zasadzie nie wiem kiedy tak mocno uzależniłem się od elektryczności zasilającej moje mobilne sprzęty. Pewnie w momencie, kiedy te stały się nieodłącznym elementem mojej codzienności i najlepszymi kompanami w podróżach. Może po prostu zamiast ładować wszystko przed wyjazdem, schowam większość rzeczy do szuflady, a wezmę ze sobą grubą książkę i ze dwie gazety? One przynajmniej się nie rozładują.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu