Co robisz, gdy nie jesteś wielkim fanem jakiegoś zespołu, lecz po prostu lubisz jego utwory? Oglądasz o nim dokument - taką zasadę przyjąłem w chwili zakończenia pokazu w kinie, który był (niestety) jednorazowym seansem i nie będzie możliwości go powtórzyć.
Już nigdy więcej nie spojrzę tak samo na ten zespół. Takie filmy w kinie są bardzo potrzebne
Zespół Coldplay to światowy fenomen. Na przestrzeni 20 lat wydostali się z niewielkiego mieszkanka, gdzie zaczynali wspólnie grać, na największe sceny w Paryżu, Sau Paulo czy Buenos Aires. Każda kolejna płyta przysparzała im jeszcze większą popularność, a po krążku który ukazał się w zeszłym roku o tytule "A Head Full of Dreams" nastąpił koniec pewnego etapu w historii zespołu, porównany nawet do zakończenia sagi o Harrym Potterze. Jaka przyszłość czeka Coldplay? Czy Chris, Guy, Jonny i Will nagrają wspólnie jeszcze jakiś nowy album? Zamiast próbować przewidzieć losy zespoły lepiej skupić się na ich dotychczasowych dokonaniach, a lepszego podsumowania 20-letniej kariery muzyków nie znajdziecie nigdzie indziej, niż w najnowszym filmie, który nosił taki sam tytuł jak ich ostatnia płyta.
Podobnie jak koncert Muse, tak i tym razem w kinach film pojawił się tylko jednego wieczoru. W niektórych krajach trafił do oferty Amazon Prime Video, w innych - na przykład w Polsce - musimy zaczekać na wydanie nowego albumu live, do którego dołączony będzie film. Będę podtrzymywać jednak opinię, że koncerty i dokumenty miewają zupełnie inny wydźwięk na sali kinowej, aniżeli na domowym sprzęcie, dlatego cieszę się, że i nad Wisłą mieliśmy okazję zobaczyć Coldplay na dużym ekranie. Podobnie jak wcześniejszy koncert Muse, który pokazywało również tylko Multikino.
Jak powstał Coldplay, czyli głowa pełna marzeń
Nie jestem wielkim fanem zespołu Coldplay. Znacznie bardziej do gustu przypadały ich pierwsze trzy albumy, niż ostatnie dokonania, ze względu na moje umiłowanie do rocka. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal po prostu lubię posłuchać ich starszych i nowszych dokonań. Gdy wspomniałem o tym w rozmowie z reżyserem "A Head Full of Dreams", Matem Whitecrossem, dodałem także, że film zmienił to, jak postrzegam Coldplay. Mat odpowiedział pytaniem, na pytanie: czy od teraz zespół lubię bardziej czy mniej? A ja zupełnie tego nie rozliczam w tych kategoriach - wydaje mi się, że dzięki filmowi lepiej rozumiem każdy z utworów, który napisali i zagrali. Film nadaje zespołowi głębi, a wszystko dzięki temu, w jaki sposób został stworzony.
Mat Whitecross jest nie tylko reżyserem filmu, ale i przyjacielem członków zespołu Coldplay. W efekcie, dało mu to możliwość zarejestrowania najprawdopodobniej najbardziej decydujących o losach zespołu chwil na taśmie. Gościł z kamerą na występach jeszcze zanim nosili nazwę Coldplay (na początku występowali jako Star Fish) i gdy zdecydował się stworzyć film zorientował się, że do dyspozycji ma ponad 1000 godzin nagrań. Na ilu koncertach był? "Na naprawdę wielu, na pewno ponad setce. Szczególnie na początku kariery, co najmniej jeden tygodniowo, często dwa w tygodniu" - odpowiada mi, gdy dopytuję, czy prowadził zapiski z wspólnej trasy.
Reżyser filmu Mat Whitecross (po lewej), Chris Martin z Coldplay (po prawej) na planie jednego z teledysków (fot. Coldplay.com)
Wszystkie te ujęcia są czysto amatorskie, w formacie 4/3 i nagrane trzęsącą się kamerą, czasem nawet gubiącą ostrość. Nie jest trudno uwierzyć w ilość materiału, bo dokument niemalże krok po kroku ukazuje historię zespołu za pomocą tych nagrań - kamera faktycznie towarzyszyła im od samego początku. Są sceny, w których członkowie zespołu świetnie się ze sobą bawią, ale nie brakuje takich, w których dochodzi do spięć. Co więcej, nie zostały pominięte ciężkie chwile Coldplay, jak okres, w którym z zespołu pozbyto się perkusity Willa, basista Guy miewał problemy z alkoholem, a Chris zmagał się z depresją.
Ponad 1000 godzin materiału i wszystko zgrane na dyski. Istne szaleństwo. To był wolny i trudny proces. Jeden z członków ekipy obejrzał to wszystko. Odkryto między innymi pierwszą wersję utworu "Scientist", którą nagrał Chris, gdy zagrał go sam w studiu. Nikt tego wcześniej nie widział.
Reklama
O każdym z tych wydarzeń opowiadali bohaterowie głównych wydarzeń. Przeplatane są nagrania archiwalne z imponującymi ujęciami z koncertów, a wszystko to komentuje czwórka z Coldplay oraz piąty członek zespołu - ich pierwszy manager Phil Harvey. Nie występują jednak przed kamerą, Mat dysponował jedynie nagraniami audio z ich wypowiedziami, które są podpisane na ekranie dla pełnej klarowności. I tak naprawdę to w tym elemencie upatruję największą wadę filmu, ponieważ przez miks starych nagrań, ujęć z koncertów i ułożonych często na przemian komentarzy członków zespołu, można się chwilami pogubić.
Twórca zdecydował się na jeszcze jeden ciekawy zabieg: po napisach końcowych sam zasiadł przed kamerą i ujawnił kilka ciekawych informacji na temat powstawania filmu. Dlaczego to zrobił, skoro nie jest często spotykane rozwiązanie?
To niełatwe zadanie znaleźć odpowiedni balans. Nie przepadam za występowaniem przed kamerami ani na zwracaniu uwagi na siebie. Pod koniec filmu miały pojawić się wypowiedzi członków zespołu, lecz do dyspozycji były jedynie wywiady audio. Pojawiało się sporo pomysłów i wizji, na przykład czy to nie ja powinienem zadawać im pytania. Ważne było to, żeby pokazać, że reżyser nie jest kimś, kto poznał zespół zaledwie tydzień wcześniej, lecz tak naprawdę nakręcił film o grupie przyjaciół.
- tłumaczy. Ciekawił mnie też proces selekcji scen.
Ja wybrałem wszystkie ujęcia do filmu, prawie ukończoną wersję zobaczył zespół i stwierdzili, że jest w porządku, ale mógłby być trochę krótszy. Faktycznie był wtedy trochę długi. Otrzymałem od nich zdjęcia, notatki i wczesne wersje demo, więc współpraca była bliska.
W ostatniej części filmu możemy usłyszeć, że wszystko zaczęło się od wysłania jednego nagrania zespołowi - czy mogliśmy zobaczyć tę scenę w końcowej wersji filmu?
W filmie znalazła się ta scena, którą wysłałem Philowi jaką pierwszą, Chris mówi w niej do kamery, że staną się największym zespołem na świecie. Wiedziałem, że od tamtego okresu minęło sporo czasu, ja ich znam tak długo i mogą poczuć się nieco zawstydzeni takim początkiem. Phil kazał zniszczyć te taśmy, uznał je za koszmarne, ale przed jednym z występów zobaczył tę scenę Chris i powiedział, że jest świetna - wtedy Phil zrozumiał, że minęło wystarczająco czasu, niemalże od ich dzieciństwa.
Gdybym miał wybrać, to jako ulubiony kawałek wskazałbym dziś "Speed of sound" z trzeciego albumu "X&Y". Na jakiej podstawie dobierano utwory, które znalazły się w filmie?
To było naprawdę trudne, a sam jestem fanem zespołu jak wielu innych. Trzeba było zdecydować o tym, które będą istotne z punktu widzenia historii, bo jest wiele utworów, które osobiście lubię. Myślę, że dla zespołu, a szczególnie dla Chrisa, nie jest już to jeden z ulubionych kawałków. Rzeczywiście było to jeden z największych hitów, ale nie do końca pasował do którejkolwiek części filmu. Każdy z kawałków opowiadał jakąś historię. Są takie utwory, za którymi już nie przepadają, a dla mnie czy dla innych osób są bardzo ważne. Najważniejszym kryterium było to, by wpisywał się w ogólną narrację filmu.
Intrygowało mnie, czy od samego początku Mat wiedział, jaką sceną zamkną film.
Nie wiedziałem na początku, która ze scen będzie ostatnią. Był taki moment, że była to scena ukazująca Chrisa samego w studiu, a innym razem była to scena z koncertu w Paryżu. Wiele zmieniło się przez te lata, podoba mi się jednak zamysł obecności 3 elementów, przeszłość, nagrywanie albumu i ich spotkanie w jednym kadrze.
Czy ma ulubioną scenę?
Moja ulubiona scena to ta, w której Chris zapowiada wzrost popularności zespołu na przestrzeni czterech lat. I tak się stało, ale nie zdajesz sobie z tego sprawy do momentu, gdy nie spojrzysz na datę [nagrania - przyp. red.] To niesamowite, że miał taką wizję.
Czy Mat zmieniłby dzisiaj cokolwiek w tym filmie, gdyby mógł?
Bardzo dobre pytanie. Z takimi projektami jest tak, że jako reżyser nie kończysz ich, lecz porzucasz. Zdarza się, że niektórzy wracają do filmów i poprawiają je, zmieniają. Nie jestem tego fanem.
Film pojawił się w kinach, ale nawet przebywając na niemal wypełnionej na maksa sali wraz z kilkudziesięcioma innymi osobami, czułem się jakbym oglądał go u siebie w domu, na niewielkim ekranie, po kryjomu przypatrując się kulisom historii tych, których wszyscy znają. To dziwne i zaraz miłe uczucie. Reżyser nie starał się wybielić członków zespołu, lecz ukazać ich takimi jakimi są, lecz - naturalnie - pewna granica prywatności nie zostaje przekroczona.
Z niemałą przyjemnością obejrzałbym podobne produkcje dotyczące innych zespołów, a to już dużo mówi o "Coldplay: A Head Full of Dreams".
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu