W skali globalnej wiele smartfonów jest sprzedawanych przez operatorów. Nie bez powodu o możliwie jak najlepszą współpracę z nimi starają się absolutnie wszyscy producenci – niestety nie zawsze jest to ładne zadanie. W tym wszystkim nie wolno zapomnieć o tym, że prawie zawsze sprzęty wzięte w ofertach abonamentowych „wyróżniają” się brandowanym oprogramowaniem. Zaleta czy wada? Co to w ogóle oznacza?
Cel stosowania
Dlaczego operatorzy decydują się w ogóle na dodawanie własnych dodatków? Powody są prozaiczne i mają swoje korzenie jeszcze w poprzedniej dekadzie. Pozwalało to od razu zapewnić użytkownikowi urządzenie z wgranymi plikami dotyczącymi sieci, z którymi ma się łączyć, oraz dawało szybki dostęp do aplikacji od dostawcy usług. Sama sensowność jest i da się ją nawet uznać za mądrą.
W przeszłości pozwalały one również na założenie SIM locka. Przynajmniej od tego wszyscy odeszli w Polsce na dobre, co trzeba uznać za znaczny progres. Liczyliście tu jeszcze na jakieś powody za używaniem takich rozszerzeń? Szczerze pisząc, to by było na tyle i już w tym miejscu dodam, że to wszystko straciło na znaczeniu przez ostatni czas. Jednocześnie doczekało się ogromnej grupy przeciwników. Szkoda, że po wgraniu oryginalnego oprogramowania, ale bez brandu, można narazić się na utratę gwarancji, o czym należy pamiętać, kiedy zdecydujemy się na przeprowadzenie debrandowania naszego sprzętu.
Małe „ale”
Wspomniałem już o tym, po co w ogóle to się stosuje, jednak nie sposób pominąć tu konsekwencji dla użytkownika. Po pierwsze stanowi dodatkowe obciążenie dla telefonu – kolejne usługi pracują w tle, chociaż nikt ich o to nie prosił. W dodatku operator może zarabiać na tym, że klient zdecyduje się na używanie jakiegoś programu od nich w wersji płatnej.
W przypadku słabszych modeli może wpłynąć to ogółem na spowolnienie działania. Sam pamiętam, jak bardzo przyspieszył Samsung Galaxy SII po zmianie systemu z brandem różowego operatora na czysty, pomijając samą powolną naturę ówczesnego TouchWiza. W dodatku niektóre firmy decydują się na instalowanie aplikacji, które, przy braku uiszczania opłat za nie, mogą zostać zdalnie zablokowane. Rozumiem operatorów, ale pozostaje to zagrożeniem również dla osób kupujących smartfony na aukcjach. W końcu nigdy nie wiadomo, czy sprzedawca będzie potem opłacał sprzedawany właśnie telefon.
Po drugie ma negatywny wpływ na tempo otrzymywania aktualizacji. Cóż, w ekosystemie Google nigdy nie jest to łatwa sprawa, a brand jedynie pogarsza sprawę. W końcu samo nowe oprogramowanie musi przejść znacznie dłuższą ścieżkę: Google -> firma -> operator i z powrotem. Niejednokrotnie zdarzało się, że to opóźnienie wynosiło nawet kilka miesięcy w skrajnych przypadkach. Chociaż na to jest jeszcze nadzieja.
Nieokreślona przyszłość
Ratunkiem na drugą wadę ma być Project Treble. W końcu pomysł firmy z Mountain View został stworzony właśnie w takim celu – update'y nie muszą ingerować w takie elementy. Moim zdaniem stanowi to najbardziej odczuwalną zmianę dla użytkowników od wielu lat. Teraz jedynie producenci muszą wywiązać się z tego zadania. O ile część obecnych modeli nie może na to liczyć, o tyle te z preinstalowanym Androidem Oreo już jak najbardziej.
Moim zdaniem obecnie brandy tracą na swoim znaczeniu. Większość usług można oddzielić od preinstalowanego oprogramowania i dawać do pobrania w sklepach z aplikacjami, a wiadomości konfiguracyjne przychodzą i tak przy każdorazowym ustawianiu smartfona po raz pierwszy. Ktoś jeszcze ich potrzebuje?
Zresztą czy ktoś lubi brandy? O takich jeszcze nie słyszałem.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu