Felietony

Assassin’s Creed III – Słów kilka o tym jak Altair i Ezio przewracają się w grobach

Markus Marcinkiewicz
Assassin’s Creed III – Słów kilka o tym jak Altair i Ezio przewracają się w grobach
22

Długo wahałem się, by wyrazić swoją opinię na temat ostatniej części Assassin’s Creed. Mętlik w głowie spowodowany wyśrubowanymi oczekiwaniami wobec III części, na podstawie wszystkiego co dostarczyła nam II wraz ze wszystkimi swoimi kontynuacjami. Kiedy Ubi ujawniło obłędny zwiastun Revelations czu...

Długo wahałem się, by wyrazić swoją opinię na temat ostatniej części Assassin’s Creed. Mętlik w głowie spowodowany wyśrubowanymi oczekiwaniami wobec III części, na podstawie wszystkiego co dostarczyła nam II wraz ze wszystkimi swoimi kontynuacjami. Kiedy Ubi ujawniło obłędny zwiastun Revelations czułem dreszcz emocji, mój apetyt wzrósł, a głód na ostatni rozdział przygód Ezio był trudny do wytrzymania. Chciałem znów być w tym stanie gdy pierwszy raz odpalałem zwiastun ACIII. Niestety, tak się nie stało. Całe to powietrze gdzieś uleciało, oklapło, sflaczało. Indianin Connor od samego początku mi śmierdział, czułem w każdej kości i każdym stawie, że nie będzie dobrze. I niestety moja intuicja mnie nie zawiodła (niech Cię szlag, podła intuicjo!) – jest marnie, a niekiedy wręcz żałośnie i żenująco.

Nawet przeniesienie historii z Rzymu do Konstantynopolu obroniło się w oczach większości graczyACIII posiada bowiem najdurniejszą fabułę ze wszystkich części, ba, rzekłbym nawet, że wiedzie prym wśród najbardziej tępych scenariuszy ze wszystkich dotychczasowych gier sandbox. Altair i Ezio w grobach się przewracają gdy widzą jak z twardych mężczyzn przychodzi nam kierować zniewieściałym i zagubionym (również intelektualnie) Connorem. Nie to jest jednak najsmutniejsze – otóż bowiem najmocniejszą stroną Assassin’s Creed III jest to, że Ubi już ogłosiło IV część i definitywne odejście od Connora. W tej grze (prawie) wszystko jest nie tak. Jeśli starczy wam nerwów to czytajcie dalej, a wyjaśnię Wam dlaczego taka jest moja opinia!

Haytham, Kaniehtí:io i Ratonhnhaké:ton, czyli było sobie życie…

Każda z poprzednich części gry wnosiła coś nowego do mechaniki grywalności. Jeśli dziś spojrzymy na pierwszą część to zauważymy jak bardzo jest ona prymitywna w porównaniu z Revelations. Ostatni rozdział przygód Ezio był prawie idealny, wszystko w tej grze było dopięte i dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Elementy z poprzednich części były podrasowane i zoptymalizowane, a ze złych rozwiązań rezygnowano. Nawet przeniesienie historii z Rzymu do Konstantynopolu obroniło się w oczach większości graczy bo miasto fascynowało swoim klimatem i tajemniczością – z pewnością spory wpływ na tę przychylność miał również powrót serii do Masjafu, ale nie zmienia to faktu, że czar lokacji przyciągał. Każda z kolejnych części dawała nam więcej tego samego z dość sporą garścią nowych rozwiązań i pomysłów. I tak było.

Tak było do chwili ukazania się na rynku Assassin’s Creed III. Nastawiony już po zwiastunach, że może być katastrofa ostrożnie zabrałem się do zabawy. Początek i już niespodzianka – coś jest nie tak. Miał być Connor, jest Haytham, czyli to musi być jakiś prolog. Ciśniemy. I było nieźle. Fabularnie nastawiałem się na przesoloną jajecznicę, a muszę przyznać, że rozkręcało się nawet nieźle. Haytham bowiem przybywa bowiem do Ameryki by podążać tropem artefaktów. Na miejscu szybko werbuje nowych towarzyszy i wraz z nimi kontynuuje swoje poszukiwania. Jest rok 1753, a Amerykę czekają wielkie zmiany i wyzwolenie. W czasie swoich przygód Haytham ratuje z opresji Indiankę Kaniehtí:io, z którą później ma syna - Ratonhnhaké:ton. Wtedy właśnie kończy się pierwsza część prologu, w którym (uwaga spoiler) okazuje się, że Haytham to Templariusz. Ojciec porzuca ich, zajęty swoimi własnymi poszukiwaniami i intrygami.

Zaczęło się ciekawie, nieoczekiwany zwrot w akcji i rosnące nadzieje, że zaserwują nam coś ciekawego. Niestety powietrze ulatuje, kiedy zaczyna się druga część prologu, w którym to przejmujemy kontrolę nad kilkuletnim Connorem i przez kolejne kilka godzin wykonujemy bzdurne dziecinne misje (zabawa w chowanego, nauka tropienia, polowania i skórowania) zanim nasz Ratonhnhaké:ton stanie się „duży”. Wejście w dorosłość następuje dość szybko, a mianowicie gdy niewinna zabawa w chowanego i poszukiwania tropów kończy się zabójstwem matki Ratonhnhaké:ton przez Templariusza Lee, prawą rękę Haythama. Ratonhnhaké:ton (celowo kolejny raz powtarzam to niezwykle user-friendly imię) dorasta więc w atmosferze nienawiści i żądzy zemsty. W wielkim skrócie mniej więcej w 5-6 godzinie gry kończymy prolog trafiając do Achillesa, emerytowanego Asasyna, który przyjmie Ratonhnhaké:tona pod swoje skrzydła ucząc go fachu i kodeksu bractwa. 6 godzin. 6 długich godzin prologu. Worst prologue ever. Szczególnie gdy gdzieś w jego połowie przestajemy sterować Haythamem i zaczynamy poznawanie nowego bohatera: Ratonhnhaké:tona.

Ani Achilles Obi-Wanem, ani Ratonhnhaké:tona Luke’iem Skywalkerem, ani Haytham Darthem Vaderem…

Szkoda tylko, że wątek tych relacji został tak spłaszczony, uproszczony i po prostu zepsutyRatonhnhaké:ton trafia w końcu do Achillesa. Emerytowanego i kulawego Asasyna, który dawno temu stracił wiarę i dał sobie spokój ciesząc się życiem w swojej zrujnowanej posiadłości. Jego rezydencja staje się od teraz nowym domem Ratonhnhaké:tona i główną bazą wypadową wokół której wszystko będzie się toczyć. Achilles szkoli naszego bohatera, a jednocześnie wykorzystuje go do odnowienia dawnego blasku swojej posiadłości i terenów pobliskich, w których różni osadnicy i poszukiwacze lepszego życia próbują żyć swoim amerykańskim snem. Wiedząc jednak, że rdzenny Amerykanin może w zaistniałem konstelacji politycznej budzić niepotrzebne problemy i przyciągać uwagę postanawia nadać Ratonhnhaké:tonowi amerykańskie imię Connor. Wybór jest dla niego oczywisty bo Connor bardziej przypomina swojego ojca niż matkę. Aby w mieście nikt się nie połapał, że Connor to Ratonhnhaké:ton nasz bohater przywdziewa strój Asasyna, okraszony paciorkami i indiańskimi wisiorkami – teraz kamuflaż jest idealny!

Wróćmy jednak do Achillesa. Ten mentor, nauczyciel, Obi-Wan, czy jak go tam nazwiemy jest fatalny. Czarnoskóry Asasyn, który nie ma w sobie za grosz charyzmy, a wzbudza jedynie litość i pożałowanie. W dodatku ten lektor, na słuch którego wszystkiego się odechciewa. Achilles częściej przypomina żałosnego naśladowcę Rogera Martough z Zabójczej Broni niż gościa, który faktycznie może nas nauczyć fachu Asasyna. Mimo to kolejne godziny gry będziemy realizować zadania jakie on nam wyznaczy i to jemu Connor zawdzięczać będzie całą swoją wiedzę.

Nie jest to jedyny kulejący wątek w scenariuszu. Sam pomysł konfliktu ojciec-syn jest ciekawy. Zły ojciec i dobry syn, który w pewnym momencie fabuły będzie nęcony przez ojca do przyłączenia się do Templariuszy. Mamy tu więc Gwiezdne Wojny w realiach Assassin’s Creed. Szkoda tylko, że wątek tych relacji został tak spłaszczony, uproszczony i po prostu zepsuty. Nie ma emocji, nie ma zaangażowania, panowie sobie coś tam biadolą i zdaje się, że nikt poza nimi samymi nie jest zainteresowany tą ich paplaniną. A najmniej już najmniej przejęty będzie gracz. Nawet sam fakt uświadomienia sobie przez Connora, że jego ojciec staje się jego największym nemezis jest tu przedstawiony płasko, bez jakichkolwiek emocji. Po prostu przyjęto do wiadomości z równie wielkim przejęciem jak to, że obiad będzie dziś bez zupy.

Szkoda, bo w scenariuszu zastosowano kilka zwrotów w akcji i próbowano wprowadzić elementy zwątpienia i niepewności, które ostatecznie skutecznie zrujnowano i przedstawiono miałko. Pomysły były fajne, ale zawiodło wykonanie. Co jest jeszcze bardziej zaskakujące, bo to już któraś gra z rzędu, a zespół scenarzystów to nie debiutanci, tylko zaprawieni w asasyńskim boju ludzie. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że Haytham jest najciekawszą postacią całej gry i nie dał rady udźwignąć na swoich plecach partactwa pozostałych postaci.

Pierwszy raz ubijałem tych wszystkich wrogów bez jakiegokolwiek przejęcia, czy wczucia się w rolęKuń jaki jest, każdy widzi. Connor niestety zbyt męski nie jest. Pamiętam ile było zastrzeżeń do lektora Ezio, do którego wielu nie mogło się przyzwyczaić. Mnie się podobało. Connor natomiast to zupełnie inna sprawa. Rozumiem dziś tych wszystkich, którzy wieszali wszystko co najgorsze, włącznie z wyzwiskami od męskich organów rozrodczych, na Ezio. Mam podobnie z Connorem. Za każdym razem gdy się odzywał to krew mnie zalewała. Tak ma brzmieć Asasyn? Zabójca? Mężczyzna? Już nawet nie chodzi o to co mówił (bo rozterki natury egzystencjonalnej Connora to zupełnie inna sprawa), ale jak to mówił. Dobór lektora był fatalny i gryzł się bardzo ze wszystkim co osiągnęli do tej pory Altair i Ezio.

Źle uszyte (i napisane) postacie główne to nie jedyny mankament gry. Są jeszcze Ci wszyscy, których Connor musi zabić. Templariusze, z Lee na czele, jako bezpośrednim zabójcą matki naszego bohatera. Lee to ciekawa postać, ale również fatalnie poprowadzona. W całym scenariuszu brakuje wyrazistych postaci. Pierwszy raz ubijałem tych wszystkich wrogów bez jakiegokolwiek przejęcia, czy wczucia się w rolę. Ot, kolejny do ubicia, jakiś tam bezimienny, o którym za chwilę zapomnę. Dotychczasowe cele Ezio miały za sobą jakąś ciekawą historię, jakiś wyraźny powód swojego złego jestestwa. Tutaj tego nie ma. Jasne, mówi się, że teraz zabijemy gościa X bo on zrobił to i to, a teraz to zabijemy gościa Y bo z kolei zrobił to. Wszystko fajnie, ale nie ma w tym żadnego ładunku emocjonalnego, żadnego powodu po którym powiedziałoby się: ten gość zasługuje na eliminację tak jak to było w poprzednich częściach.

Dobrnąwszy do końca tej opowieści i po ubiciu tych wszystkich postaci doszedłem do jednego wniosku – w tej grze eliminuje się niewłaściwe osoby. Postacie, które są o wiele ciekawsze niż sam główny bohater i większą sympatię czułem zarówno do Haythama oraz Lee niż do samego Connora, czy Achillesa. Jeśli było to celowe zagrania, aby zaburzyć poczucie wartości w graczu to osiągnęli stu procentową synchronizację, ale obawiam się, że wcale o to nie chodziło.

Najgłupsza ze wszystkich opowieści

Do dziś nie rozumiem po kiego grzyba Ubi tak wulgarnie i nachalnie chciało przenieść fabułę do Ameryki Północnej. Czasy, owszem burzliwe i ciekawe, ale w moim odczuciu w ogóle nie pasowały do dotychczasowej linii fabularnej wyznaczonej przez poprzednie Assassin’s Creedy. Wplątanie Connora i jego rodzinnych rozterek w tło Ameryki walczącej o niepodległość i wyzwolenie sprawiło, że konflikt Templariusze-Asasyni gdzieś się w tym wszystkim zagubił. Niby są ci Templariusze i niby mają swoje intrygi, ale nie są one tak wyraźne i tajemnicze jak dotychczas. Rozumiem, że jakimś celem było pokazanie, że Templariusze mącili i mieli swój własny, niecny plan w wyzwoleniu Ameryki, ale poza ogólną koncepcją niewiele tych intryg w samej grze. Spłyceni zostali do szemranego bractwa, które próbuje wywierać nacisk i manipulować kluczowymi postaciami w historii przyszłych Stanów Zjednoczonych. W dodatku ich niecne knowania wcale nie wydają się takie złe i można nawet z nimi sympatyzować.

Wątek walki Asasynów z Templariuszami zostaje więc zepchnięty na dalszy plan, a cała gra polega na zawracaniu Connorowi głowy mniej lub bardziej istotnymi pseudohistorycznymi faktami i wplątywaniem go w wielkie bitwy. Wszystko to sprawia, że szybko się nudzimy. Już po przebrnięciu przez prolog byłem zmęczony i znużony, a wszystko to co wydarzyło się później wcale nie poprawiło sytuacji (poza nielicznymi wyjątkami, o których poniżej) – z każdą kolejną sekwencją jest coraz słabiej, gorzej i nudniej.

Co jest jeszcze gorsze, Ubi wymyślili, że tym razem odkryją więcej tajemnic z czasów współczesnych. Zatem więcej niż zazwyczaj będziemy sterować Desmondem i to nie tylko w bazie z Animusem, ale także w różnych lokacjach świata, w których to będziemy poszukiwać artefaktów. I tu uwaga – zdecydowano się pozbawić Connora konieczności poszukiwania pieczęci i artefaktów w grobowcach, czy ruinach (niby ma to sens, bo jak w miastach które mają po około 130 lat miałyby być grobowce czy ruiny? Pełna zgoda, ale ktoś ten okres i lokalizacje świadomie wybrał, więc było to kolejny nużący rozgrywkę świadomy pomysł) i wprowadzono trzy takie etapy w czasach „współczesnych”. Jednak to już nie to samo, bez klimatu. Po prostu się „robi” te poziomy.

W każdym razie Desmond w tej części pozna historię pradawnej rasy Tych, Którzy Byli Przed Nami, a także będzie musiał dokonać pozornego wyboru (po co dawać wybór graczowi, zobaczmy w filmiku co zdecyduje Desmond), który diametralnie wpłynie na życie jego i całego świata – pamiętajmy, że ludzkości grozi zagłada. Przyznam się, że miałem ochotę przerwać grę i dać sobie na wstrzymanie. Problem w tym, że jak człowiek spędził w Animusie ponad 130 godzin to do jasnej cholery obowiązek nakazuje zagryźć zęby i zobaczyć jak tym razem to wszystko się skończy. Kląłem, rzucałem padem, wyłączałem konsolę, włączałem, robiłem przerwy, wracałem, znów używałem wulgaryzmów, ale to dziadostwo wymęczyłem do samego końca! I wcale nie było warto! Jak dotąd cała historia Tych, Którzy Byli Przed Nami miała w sobie tajemnicę, intrygowała i budziła ciekawość tak po wyłożeniu kart na stół w Assassin’s Creed III dochodzę do wniosku, że panie i panów z Ubi po prostu poniosło i w swoim tripie całkowicie są zgubili.

Być może to będzie dobre rozwiązanie, że IV naprawią szkody, jakie wyrządzili fabule w trzeciej częściTak kretyńskiego wyjaśnienie powodów, dla których graliśmy tyle godzin we wszystkie dotychczasowe gry z tej serii się nie spodziewałem. Jest to dość niesłychane, biorąc pod uwagę, że do tej pory mieli wyczucie i intuicję, która budowała w umysłach graczy, a nie rujnowała wszystko by zostawić po sobie zgliszcza. Zobaczymy czy i jak wybrną z tego w Assassin’s Creed IV – Internet już tonie we wszelakich teoriach, ale ja uważam, że nie powinniśmy sugerować się końcowymi wydarzeniami z życia Desmonda jako rozdziałem zamkniętym – przy tej skali durnych pomysłów uważam, że wszystko się może zdarzyć. I być może to będzie dobre rozwiązanie, że IV naprawią szkody, jakie wyrządzili fabule w trzeciej części. Czas pokaże.

Nudny Jork i pogranicze, którego nie chce się zwiedzać

Świat Assassin’s Creed III został podzielony na pięć obszarów: Boston, Nowy Jork, Pogranicze, Rezydencja i świat współczesny. Jeszcze na długo przed premierą gry producenci chwalili się jakie to wspaniałe możliwości da nam zżycie się z naturą i dzikimi lasami pogranicza. W tym celu wprowadzono do gry także możliwość biegania po drzewach i skakania po gałęziach. Miało być ciekawie, ale wyszło znów nijako. Całkowicie nie dotarł to mnie „czad” skakania po drzewach i gałęziach. Jest to urozmaicenie od biegania i jazdy konnej, ale osobiście wolałem galop konny niż skakanie po drzewach. Nie zawsze się da oczywiście, bo pogranicze wymusza czasami zejście z wierzchowca, ale jeśli miałem wybór to nie chciało mi się skakać.

Pogranicze pełne jest dzikich zwierząt, na które możemy polować i skórować je w sposób podobny do tego, znanego z Far Cry 3. Tak jak FC3 wykorzystywał pomysły z AC, tak AC otrzymał sporo elementów FC. Problem w tym, że w FC polowania na zwierzęta były ciekawymi wyzwaniami, które wpływały na samą rozgrywkę w taki sposób, że chciało się polować. W AC dzieje się to obok – można, ale nie jest to wcale potrzebne, aby ukończyć grę. Jedyny wymuszony wpływ polowania na rozgrywkę jest taki, że jeśli znajdziemy się zbyt blisko dzikiego zwierzęcia to podejmie ono na nas atak – wtedy wystarczy wcisnąć przycisk lub dwa i zwierzę będzie martwe. Jeśli zechcemy możemy je oskórować, ale jego skóra do niczego konkretnego nam się nie przyda. Ot, coś co jest bo jest.

Oczywiście możemy polować sobie na różną zwierzynę, a także ją tropić poprzez analizowanie wskazówek pozostawianych tzw. śladów. Jeśli kogoś to będzie bawić to proszę bardzo. Poza polowaniem na pograniczu można też odnaleźć obozy ludzi pogranicza, którzy opowiedzą nam jakieś ciekawe (mniej lub bardziej) historie, albo dadzą jakieś zadania poboczne, niezwiązane w żaden sposób z głównym wątkiem fabularnym. Można, ale nie trzeba je wykonywać. Nie mają one najmniejszego wpływu na wydarzenia w grze, ani na naszego bohatera, poza zabraniem nam czasu na realizację danego zadania.

Mimo to życie w tych metropoliach sobie kwitnie – oprócz zadań głównych możemy tam rekrutować kolejnych AsasynówPogranicze posiada własne „wieże synchronizacji”, które w tym przypadku są reprezentowane przez wielkie drzewa. Aby więc dokonać synchronizacji i odblokować widoczność danego obszaru trzeba drzewo znaleźć, a następnie wspiąć się na właściwą gałąź i dokonać synchronizacji. O ile wspinanie się po wieżach w miastach jest fajne i ciekawe, tak w lesie? Nudy! Nawet widoki nie są ciekawe, co jest ciekawe, bo w poprzednich częściach z przyjemnością obserwowało się pejzaże.

Boston i Nowy Jork są najgorszymi miastami, w jakich do tej pory poruszaliśmy się jakimkolwiek Asasynem. Są po prostu nudne i zaprojektowane tak, że nie wzbudzają jakichkolwiek emocji. Są bo są. I w dodatku jest z nimi taki sam problem jak ze skakaniem po drzewach na pograniczu. Po prostu człowiekowi się tego odechciewa. Lepiej biec lub jeździć konno niż skakać po tych fatalnie zaprojektowanych dachach. Oba miasta nie posiadają żadnego czynnika, który wzbudzałby zainteresowanie i chęć jego eksploracji. Biegamy sobie bo biegamy, od celu do celu i tyle. Jeśli nie trzeba to nawet się niektórych rejonów miast nie zwiedza bo po prostu nie ma po co. Mimo to życie w tych metropoliach sobie kwitnie – oprócz zadań głównych możemy tam rekrutować kolejnych Asasynów, albo robić zadania kurierskie, pięściarzy, poszukiwanie skrzyń ze skarbami (fajny pomysł na otwieranie ich wytrychami) czy uganiać się za fruwającymi na wietrze kartkami z notatnika Benjamina Franklina.

Ach tak. Benjamin Franklin. Mieliśmy Leonardo Da Vinci, a także Sofię Sarto, którzy w poprzednich częściach odgrywali dość istotną rolę w życiu głównych bohaterów. Sądziłem, że wprowadzenie Franklina, który w pierwszej chwili sprawia wrażenie odpowiednika Da Vinci, ma na celu umożliwić nam pozyskanie nowych technologii, którymi będziemy mogli stawać się Asasynem na miarę Ezio. Nic bardziej mylnego. To postać wprowadzona na siłę, która gdzieś tam się przewija parę razy i na tym koniec.

Wspomniałem o nudnych drzewach umożliwiających synchronizację obszaru, niestety w przypadku Assassin’s Creed III wspinanie się po wieżach, kościołach i innych obiektach w miastach również jest nudne, a widoki mało ciekawe. Nie jest to wina technologii wykorzystanej w grze, po prostu wybór tych miast sprawił, że nie ma co pokazać graczowi. Co wyjaśnia również brak elementów poszukiwania pieczęci i obszarów do poszukiwania artefaktów w tych miastach. Nudy.

Nie licz, dźgaj!

Poprzednie części Assassin’s Creed rozwijały elementy ekonomiczne do bardzo wysokiego poziomu. Od konieczności renowacji swojej bazy wypadowej, dzięki czemu uzyskiwano dostęp nie tylko do większych wpływów do kasy, ale także nowy i ważny ekwipunek, po rozwijanie swoich Asasynów poprzez wykonywanie przez nich różnych misji. W tej części gry zrezygnowano z takiej konieczności. Owszem, w sklepikach w miastach można kupić różne elementy ekwipunku, czy odzieży, ale mają one znaczenie tylko wizualne i nie wpływają w żaden sposób na rozgrywkę. W poprzednich częściach różnego rodzaju bronie biały w miażdżący sposób wpływały na grę tutaj tak nie jest. Po kilku zakupach doszedłem do wniosku, że poza wyglądem nic się nie zmienia i całkowicie odpuściłem sobie ulepszanie. Skupiłem się tylko na zakupie amunicji i nie miałem żadnego problemu w ukończeniu gry, czy pokonaniu nawet najtwardszych przeciwników.

W grze występuje element handlu surowcami. Tylko, że jest on całkowicie zbędny w kontekście głównego scenariusza. Nie ma on żadnego wpływu na rozgrywkę poza kradzieżą naszego czasu. Nie będziemy więc dokonywać renowacji, martwić się o pieniądze na zakup kosztownych broni, czy zaprzątać sobie głową jakąkolwiek ekonomią i matematyką – wystarczy dźgać i brnąć przed siebie o nic się nie martwiąc.

Co jest najbardziej smutne – nie ma też potrzeby rozbudowany bractwa Asasynów. Nie są oni do niczego potrzebni. Scenariusz właściwie wyklucza ich udział. A w misjach, w których potrzebny jest sojusznik, któremu możemy wskazać cel ataku na siłę wprowadza się NPC. Nie ma więc przymusu, ani celu poszukiwania nowych rekrutów bo po prostu nie ma do czego ich wykorzystać. Sami sobie świetnie ze wszystkim poradzimy, a z ewentualnymi rekrutami byłoby jeszcze nudniej niż jest w rzeczywistości.

Mają rozmach, Asasyny!

Czy jest coś dobrego w Assassin’s Creed III (poza ogłoszeniem ACIV)? Tak! Bitwy morskie! Ten element Assassin’s Creed III uważam, że obłędny i rewelacyjny! Dawno już takiej adrenaliny i zwykłej, ludzkiej frajdy nie dostarczyła mi żadna gra. Szkoda, że ten wątek jest tak mało eksploatowany. Wszystko tu jest na swoim miejscu i tak jak ma być. W kontekście ogłoszenie ACIV śmiało można założyć, że bitew morskich czekać nas będzie mnóstwo. I nie mam tu na myśli samej fascynacji abordażem, ale samym ostrzeliwaniem się i zatapianiem okrętów.

Pewnym wyzwaniem jest również dość wyśrubowany poziom trudności z jakim trzeba się zmierzyć, aby każdą sekwencję zsynchronizować w 100%. Oprócz celów głównych, większość misji i zadań posiada też liczne cele dodatkowe, których realizacja będzie dużym wyzwaniem. Pod tym kątem Assassin’s Creed III jest najbardziej trudną grą ze wszystkich. Łatwo o błąd, przez co aby być perfekcjonistą trzeba będzie powtarzać daną sekwencję wiele razy. Z początku było to fajne, a ja nie zmiażdżony fabułą i spłyceniem mechaniki grywalności pełen entuzjazmu podejmowałem każde wyzwanie aby ukończyć w 100%. Mój zapał został jednak szybko ostudzony i w pewnym momencie po prostu już mi się nie chciało bo przestało mi zależeć.

Bitwy morskie, jak i lądowe są mocną stroną gry – wszystko jest duże i ma rozmachGra rezygnuje z małych potyczek w uliczkach z wykorzystaniem asasynów na rzecz wielkich bitew, w których przyjdzie nam uczestniczyć. Jednak nie będziemy walczyć bezpośrednio z hordami wrogów, a dowodzić oddziałami strzelców, czy też działami. Jest to ciekawy element gry, który pokazuje, że zwiększa się skala i rozmach rozgrywki. Już nie walczy kilkunastu na kilkunastu, ale dziesiątki na dziesiątki jednostek. To również jest fajny pomysł i dostarczył mi miłych chwil z grą. Bitwy morskie, jak i lądowe są mocną stroną gry – wszystko jest duże i ma rozmach!

Niezależnie od tego gdzie jesteśmy towarzyszyć nam będą nieprzewidywalne i zmienne warunki pogodowe. Co prawda poza wizualnym aspektem nie wnoszą one nic do rozgrywki, ale to fajnie, jak wszystko się tak dynamicznie zmienia. W czasie naszych przygód będziemy lokacje zwiedzać zarówno latem, jak i zimą. Zima ma to do siebie, że spowalnia Connora, który przemierzając różnego rodzaju zaspy śnieżne trochę wolniej się porusza. Miłe dla oka, ale denerwuje gdy szybko chcemy gdzieś się dostać i na siłę jesteśmy spowalniani.

Requestat In Pace, Connor

Coś złego się stało z tą produkcją. Twórcy gdzieś się zagubili, w niewłaściwym momencie skręcili w złą stronę, a później nie umieli się odnaleźć. Stracili wyczucie. Assassins’ Creed III zawiera wiele elementów z poprzednich części gier, który zostały wprowadzone tylko po to by były. Potencjał nie został wykorzystany, a szkoda, bo gdyby chociażby elementy ekonomiczne zostały bardziej sprzężone z mechaniką gry i scenariuszem to tytuł byłby o wiele lepszy, a przynajmniej ratowałby ten głupkowatą fabułę i losy Connora.

Czy moje malkontenctwo jest uzasadnione? Uważam, że tak – chociażby z wyżej wymienionego powodu. Ale jeśli komuś nie starcza to za uzasadnienie to zadam pytanie gdzie są te mrożące krew w żyłach i pełne adrenaliny pościgi z Revelations? Gdzie jest poszukiwanie artefaktów, które w poprzednich częściach gry stanowiły tak dopracowany element scenariusza? Gdzie te walki uliczne z Brotherhood i Revelations? I wreszcie, gdzie ta ekonomia, głupcze?

Gdyby te wszystkie elementy zaistniały w Assassin’s Creed III mielibyśmy do czynienia z o wiele lepszą grą. Prawdopodobnie nawet te wszystkie głupoty wynikające ze scenariusza gry byłyby wybaczone, gdyby cała reszta ze sobą współgrała. W efekcie otrzymaliśmy bagno, w którym musimy taplać, jeśli chcemy ukończyć grę. Być może dla nowych graczy, którzy z serią pierwszy kontakt będę mieli właśnie z poziomu ACIII jest do dobre rozwiązanie – 6 godzinny prolog nauczy ich podstaw gry, a prostacka fabuła dotrze do każdego odbiorcy. Może i taki był cel, jednak dla kogoś kto poświęcił bardzo dużo czasu w przejście wszystkich poprzednich części czuję się co najmniej zdradzony i oszukany. Po zakończeniu gry miałem szczerze dość. Tak, jak po każdej poprzedniej części oczekiwałem z niecierpliwością na jakiekolwiek newsy na temat następnej gry tak tym razem powiedziałem sobie: dość, odpocznij chłopie. Z drugiej strony w głowie cały czas krążyła myśl, aby odpalić Assassins Creed II i raz jeszcze przeżyć losy Ezio, które po dziś dzień wspominam jako bardzo udane. Umówmy się: można to wszystko było zrobić lepiej!

Zresztą, zobaczmy jak Ubi wybrnie z tych wszystkich bzdur, które zaserwowali nam w Assassin’s Creed IIISkłamałbym jednak, gdybym nie napisał, że poczułem dreszcz emocji gdy usłyszałem pierwsze plotki na temat ACIV. A teraz, gdy pojawił się zwiastun, który sugeruje, że wyciągnięto wnioski z wpadek z trzeciej części i połączy się nowości ACIII z najlepszymi elementami poprzedniczek, a w dodatku wszystko dziać się będzie w czasach piratów, to znów nie mogę się doczekać premiery. Przygaszony żar został rozbudzony zwiastunek czwartej części – być może naiwnie, być może będzie również gniot, ale póki co nadzieja żyje! I chociaż sceptycznie podchodzę do pomysłu cofnięcia się w okresie czasowym to akurat w tym przypadku może być ciekawie – szczególnie z tą rewelacyjną technologią bitew morskich. Jeśli temat chwyci może w kolejnych częściach cofniemy się do Egiptu, czy Chin, albo przeniesiemy w przód do wiktoriańskiej Anglii. Zresztą, zobaczmy jak Ubi wybrnie z tych wszystkich bzdur, które zaserwowali nam w Assassin’s Creed III. W końcu nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone. Byle by to było fajne jak dwójna, Brotherhood i Revelations. Oby.

Assassin’s Creed III oferuje nam znacznie mniej, tego do czego seria nas przyzwyczaiła. Czy warto więc ją kupić? Jeśli jesteście fanami serii to już grę kupiliście i macie wyrobioną opinię. Jeśli jeszcze nie kupiliście to dobrze – poczekajcie na przeceny, bo nie ma co szaleć. Gra nie jest warta swoich pieniędzy, ale w dobrej promocji warto ją kupić i przemielić, aby poznać dalsze losy Desmonda, Templariuszy i Asasynów.

Ocena:

Grywalność: 5/10
Pomysłowość: 5/10
Grafika: 8/10
Dźwięk: 7/10
Ogółem: 6/10

 

Źródło grafiki: sklaera.deviantart.com

 

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Więcej na tematy:

Xbox 360GryPCPS3granie