Gry

Apokalipsa według Dmitrija, czyli recenzja Metro: Last Light

Mikołaj Dusiński
Apokalipsa według Dmitrija, czyli recenzja Metro: Last Light
Reklama

Pierwsza książka z serii Metro powstała w wyniku inspiracji autora ponad godzinną jazdą moskiewskim metrem z jednego końca miasta na drugi. Autorzy gr...

Pierwsza książka z serii Metro powstała w wyniku inspiracji autora ponad godzinną jazdą moskiewskim metrem z jednego końca miasta na drugi. Autorzy gry Metro 2033 oraz jej kontynuacji Last Light, na szczęście nie zdecydowali się na stworzenie produkcji w stylu Call of Duty, czyli niezbyt długiej przejażdżki, ale za to cały czas na piątym i szóstym biegu. Produkcja firmy 4A Games to długa, jak na dzisiejsze standardy, podróż po zrujnowanym nuklearną apokalipsą świecie. Pytanie brzmi jednak czy w tym czasie na scenę nie wkrada się nuda?

Reklama

Metro: Last Light miało być jednym z tytułów, które uratują znajdujące się w 2012 roku w kryzysie THQ. Pierwsza odsłona okazała się przyzwoitym tytułem, dość wiernie adaptującym na potrzeby naszego hobby prozę Dmitrija Głuchowskiego. Teraz THQ gryzie kwiatki od spodu, ale grę wydała firma Koch Media, ponieważ też dostrzegła w niej ogromny potencjał. Last Light kontynuuje wątki z pierwszej gry oraz książki Metro 2033. Twórcy uznali za stosowne trzymać się mocno pierwowzoru literackiego, więc za prawdziwe zostało uznane „złe zakończenie” gry, które jest jednocześnie wersją wydarzeń przyjętą w książce. Artem zdecydował się więc ostatecznie zbombardować gniazda Czarnych (mutantów zdolnych do czytania w myślach) i oddalić zagrożenie dla ludzkości z ich strony.

Akcja kontynuacji rozpoczyna się rok po tych wydarzeniach. Nasz bohater wstąpił w szeregi Zakonu i został Stalkerem. Na pierwszą misję zostaje wysłany w rejon zagłady mutantów, gdzie zaobserwowano obecność żywego Czarnego. Następnie w wyniku splotu niefortunnych zdarzeń trafia do obozu nazistów. Tak, w świecie Metro jedną z istotnych frakcji stanowią rosyjscy kontynuatorzy dzieła Hitlera. Zresztą w trakcie kampanii będziemy mieć do czynienia z wieloma postaciami, reprezentującymi często opozycyjne względem siebie obozy. Przełożenie na język gier przebogatego uniwersum zapoczątkowanego przez Głuchowskiego i kontynuowanego obecnie przez wielu innych autorów nie było łatwe. Jednak developerom z A4 Games ta trudna sztuka udała się śpiewająco.

Lokacje w grze są pełne detali. Na podłodze leżą różnorodne śmieci i drobne przedmioty, często w kącie stoją książki czy zdezelowany magnetofon. W opuszczonych tunelach metra co i rusz natkniemy się na pajęczyny, robale i szczury uciekające nam spod stóp. Fragmenty poziomów, rozgrywające się na powierzchni też czarują na swój sposób - nie raz będziemy mieli możliwość przyjrzeć się znanym symbolom stolicy Moskwy zdewastowanym najpierw przez wojnę nuklearną, a następnie przez pogodę i upływ czasu.


Wróćmy na chwilę do bohaterów, bo to ludzie są najważniejsi w Last Light. Większość spotkanych postaci, także tych całkowicie nieistotnych dla fabuły ma nam coś do powiedzenia. Ich rozmowy ciągną się czasem przez kilka minut i rzadko kiedy są nudne. Dialogi te dotyczą wielu aspektów życia w podziemnym świecie, najczęściej niebezpieczeństw z nim związanych czy legend dotyczących napotykanych tu i ówdzie mutantów. Czasem niosą ze sobą większy ładunek emocjonalny, jak na przykład scena, gdy śmiertelnie chory ojciec rozmawia z synkiem na temat tego kiedy wreszcie będą mogli wrócić do domu i co się stało z mamą.

Miłośnicy czytania też znajdą tu coś dla siebie, bo niemy (niestety) Artem prowadzi dziennik, którego kolejne strony odnajdujemy eksplorując poziomy. Stanowi on ciekawe uzupełnienie historii opowiedzianej w trakcie gry. Dodajmy, że opowieści ciekawej, spójnej i zawierającej w sobie kilka mających znaczenie wyborów moralnych oraz dwa zakończenia. Nie chciałbym psuć zabawy chętnym do eksploracji podziemnej Moskwy, więc zapewnię tylko, że o jakimkolwiek ugrzecznieniu nie może tu być mowy - pojawiają się sceny przemocy seksualnej, egzekucje, pada też dużo mocnych słów. Gra jest ewidentnie tylko dla dorosłych, ale treści wrażliwe są pokazane w sposób bliższy Wiedźminowi drugiemu niż Saint’s Row czy GTA.

Specyficzny urok świata pomaga wytworzyć oprawa graficzna, która nawet na konsoli jest co najmniej przyzwoita i co najważniejsze płynna. Od 2-3 lat wiemy, że pewnego poziomu nie da się już na obecnej generacji przeskoczyć, ale zdolni twórcy są w stanie za pomocą sztuczek programistycznych sprawić, że ich tytuł wybije się ponad przeciętność, czyli poziom rzemieślniczych produkcji opartych o Unreal Engine 3. Ukraińcy wykorzystali swój autorski silnik i tym razem udało się go przystosować także do wersji konsolowych (na PC zarówno jedynka, jak i dwójka wyglądają doskonale). Najsłabszy element oprawy stanowią w mojej opinii twarze. Sprawiają wrażenie martwych, w trakcie rozmowy poruszają się tylko usta oraz cała głowa, brakuje sensownej mimiki. Odnosimy przez to wrażenie, że oglądamy animatroniczne kukły, a nie żywych ludzi. Gdyby nie fakt, iż często przystawałem i słuchałem rozmów bohaterów niezależnych, to pewnie bym na ten problem tak bardzo nie zwrócił uwagi. Skoro jednak gra zachęca do tego, to warto było poświęcić więcej czasu na ostateczne szlify. A przecież twórcy mieli na to sporo czasu, bo premiera przesunęła się w stosunku do pierwotnie ustalonej przez THQ daty.

Reklama


Do dźwięków nie mam większych zastrzeżeń. Pociągi brzmią jak prawdziwe, podobnie broń, czy różne urządzenia mechaniczne. Za to angielski voice acting jest nierówny. Niektóre postaci lepiej udają rosyjski akcent, inne brzmią bardzo sztucznie, mimo że wynajęto takich specjalistów od dubbingów jak Lance Henriksen, Nolan North, Khary Payton czy Patton Oswalt. Pochwała należy się natomiast wydawcy za pozostawienie na płycie Blu-ray (wersja PS3) także oryginalnych, rosyjskich dialogów. Poleciłbym je, jako najlepszy sposób na zapoznanie się z grą, ale dialogi inne niż te między głównymi bohaterami prowadzone w ramach wątku fabularnego nie są uzupełnione o napisy. Przez to osoby nieznające biegle języka naszych wschodnich sąsiadów straciłyby bardzo dużo z klimatu. Tym bardziej szkoda, bo te napisy, które możemy podziwiać na ekranie, zostały przygotowane w języku polskim i nie mam żadnych uwag do ich jakości.

Reklama

Omówiłem już chyba wszystkie aspekty Last Light poza tym w przypadku gier najważniejszym – rozgrywką. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, jeśli napiszę, że najnowsze Metro, podobnie jak pierwsza część, jest strzelaniną z widokiem z oczu postaci. Poziomy mają w przeważającej większości strukturę tunelową, można wręcz zażartować, że tytuł zobowiązywał do tego projektantów. Poważnie mówiąc, jest to jednak na szczęście liniowość bliższa doświadczeniu znanemu z Half-Life 2 (choć zagadek tutaj niestety nie stwierdzono) niż Modern Warfare, ponieważ czasem możemy zwolnić, rozejrzeć się, zboczyć z głównej drogi, aby zwiedzić poboczne lokacje, odszukać kolejne strony wspomnianego wcześniej dziennika czy pohandlować z kupcami.

Skoro już o kupcach mowa, to w grze walutą pozostały przedwojenne, wyższej jakości naboje. Można je wymieniać na ulepszenia broni i inne potrzebne przedmioty. Da się je także wykorzystać w klasyczny sposób, to znaczy w trakcie walki. Zadają większe obrażenia i są w stanie uratować skórę Artemowi, gdy ten zostanie przyskrzyniony przez grupę potężniejszych mutantów. Przed wyborem czy lepiej być martwym czy biednym staniemy raz na jakiś czas jedynie wówczas, gdy gramy na najwyższym poziomie trudności. Na „normalnym” gra wiele wybacza i trzeba zebrać naprawdę sporo cięgów, aby powtarzać ostatni zapis. Zwykłej amunicji jest tam tyle, że jeśli strzelamy w miarę celnie, to nie ma prawa jej nigdy zabraknąć. Dla totalnych hardkorowców został stworzony tryb Stalkera, w którym elementy HUDu zostały ograniczone do minimum, a naboje są dobrem niezwykle rzadkim. Stanowi on zupełnie inne, jeszcze bardziej trzymające w napięciu doświadczenie. Co ważne, w Polsce, w odróżnieniu od krajów zachodnich stanowi on integralny element limitowanego wydania gry, a nie przywilej zarezerwowany wyłącznie dla osób składających zamówienia przedpremierowe (lub skłonnych wydać dodatkowe kilkanaście złotych na DLC).


Napięcie będzie budować też u nas skradanie, jeśli zdecydujemy się przebijać przez kolejne poziomy po cichu. O ile starcia z monstrami trzeba rozwiązać po prostu za pomocą wymiany ołowiu, a ich strategie zwykle sprowadzają się do szarżowania na nas samotnie lub w stadzie, to z ludzkimi przeciwnikami nie musimy się koniecznie ostrzeliwać. Podkradanie się do strażników sprawia w Metro: Last Light nawet większą frajdę niż poprawnie, ale tylko poprawnie, zrealizowana wymiana ołowiu. Cała zabawa polega na zaobserwowaniu schematów w patrolach strażników, oszacowaniu ich pola widzenia (w czym pomaga wskaźnika na zegarku zmieniający kolor,gdy zostaniemy wykryci) oraz wyłączaniu jak największej liczby źródeł światła. Tę ostatnią czynność możemy wykonać na wiele sposobów - wykręcając żarówki, strzelając do nich lub szukając przełączników.

AI przeciwników jest niestety nierówne - czasem dzięki skryptom orientują się bardzo szybko, że ich towarzysz przed chwilą wyzionął ducha w jakiejś bocznej alejce i organizują robiącą wrażenie obławę na Artema, a w innych sytuacjach mogą po kilkunastu sekundach zapomnieć, że widzieli jak ktoś na ich oczach morduje kompana. Co więcej, w Metro: Last Light znalazła się opcja dla pacyfistów. Po zakradnięciu się za plecy wroga mamy możliwość poderżnąć mu gardło albo jedynie znokautować. Całą grę da się zresztą przejść nie zabijając żadnego człowieka poza tymi, których śmierć jest konieczna do posunięcia dalej wątku fabularnego. Jest za to nawet osiągnięcie/trofeum. Nie można się za to pobawić z kolegami, ponieważ twórcy nie przewidzieli żadnego trybu multiplayer, ani kooperacji (którą łatwiej byłoby mi tutaj sobie wyobrazić) ani jakiejś formy rywalizacji. Trochę szkoda, ale z drugiej strony można zakładać, że stworzenie trybu dla wielu graczy odbiłoby się na jakości zabawy singlowej. Może więc lepiej się stało, że developer całkowicie poświęcił się dopieszczeniu głównej kampanii.

Reklama

Twórców gry, firmę 4A Games, można porównać do polskiego CD Projekt RED. Dlaczego? Ponieważ Ukraińcy, podobnie jak wcześniej Polacy, przygotowali drugą udaną grę z serii opartej o przebój literacki ze swojego kręgu kulturowego. Do tego dla nich to też są na razie jedyne projekty, które udało się ukończyć i wydać. Na tym podobieństwa się nie kończą, ponieważ porównywalna jest również skala usprawnień, jakim została poddana formuła zabawy w przypadku obu sequeli. Metro: Last Light jest bardziej spójne fabularnie niż poszatkowany pierwowzór, a świat przedstawiony został w sposób przekonywujący. Brud, przemoc i ciemność tytułowego metra są jednocześnie odpychające i na swój zakręcony sposób zachęcające do wędrowania dalej, poznawania kolejnych zwyrodnialców i ścierania się ze stworzonymi przez promieniowanie potworami. Ukraińskim programistom należą się także brawa za nauczenie się przez ostatnie lata architektury konsolowej i przygotowanie o niebo lepszych portów niż ten Metro 2033 na Xboksa 360. Jeśli więc od gier FPP oczekujesz długiego i ciekawego wątku fabularnego, a nie multiplayera na setki godzin, to nawet się nie zastanawiaj - pokochasz Metro: Last Light.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama