Recenzja

Najlepsze RPG na 3DSa doczekało się fenomenalnej kontynuacji. Recenzja Bravely Second: End Layer

Kamil Świtalski
Najlepsze RPG na 3DSa doczekało się fenomenalnej kontynuacji. Recenzja Bravely Second: End Layer

Teoretycznie żyjemy w czasach, w których powróciliśmy do korzeni i twórcy znów mogą bawić się, eksperymentować i nie boją się ryzyka. Coś w tym jest — większość takich gier niestety ma na tyle mały budżet, że wybić im się na powierzchnię jest niezwykle trudno. Z drugiej strony walka o zmiany i wszelkiej maści innowacje w dużych korporacjach nie jest prosta. Szczególnie takich jak Square Enix, w których jednocześnie kilka dywizji wspieranych nierzadko przez zewnętrzne ekipy tworzy najrozmaitsze gry.

Przed premierą Bravely Default obiecywano nam swoisty powrót do korzeni. Obiecywano klasy, historię z rozmachem i dziesiątki godzin doskonałej zabawy, a wszystko to zamknięte w kieszonkowej grze. I wiecie co? To się naprawdę udało. Zapowiadając sequel obiecano nam znaną z BD formułę, nieco podrasowaną, urozmaiconą i bardziej zbalansowaną. Mam przyjemność donieść, że tym razem... również się udało!


Historia którą przeżywamy w Bravely Second: End Layer ma miejsce dwa lata po wydarzeniach których świadkami byliśmy w BD. Zaczyna się bardzo dramatycznie — od porwania kapłanki Agnes. Wcielając się w jednego z jej stałych obrońców — Tiza Arriora — ruszamy na ratunek. Chwilę później dołączają do nas Yew Geneolgia, Edea Lee oraz Magnolia Arch. Czteroosobowa ekipa rusza ku przygodzie, w której zmuszona będzie przemierzyć świat w poszukiwaniu wskazówek o miejscu pobytu Agnes, a także zdobyć niezbędne doświadczenie i umiejętności które pomogą jej rozprawić się z porywaczami. Na swojej drodze spotkają wiele barwnych postaci, którym będą mieli szansę pomóc — a wielokrotnie też przyjdzie im obrać jedną ze stron w panującym konflikcie. Będzie trochę znajomych twarzy, a także cała paleta nowych bohaterów. Będą niespodziewane zwroty akcji, a także sporo zabawy konwencją — co niezwykle mnie ucieszyło. Nie chcąc jednak psuć wam przyjemności związanej z samodzielnym odkrywaniem tamtejszego, pełnego magii, świata — pozwolę sobie nie mówić nic więcej.


Fabuła, choć opowiedziana w specyficzny dla japońskiej szkoły tworzenia gier i tamtejszej popkultury sposób, jest w stanie się wybronić. Ba, dyskutując z ludźmi którzy już mieli przyjemność skończyć grę wyszedłem na wielkiego marudę negując formę w jakiej to robi. Bo nie będę ukrywał, że jest ona dla mnie wyłącznie dodatkiem do fenomenalnego systemu walki. Systemu który posiada klasyczne korzenie, jednak w tym wszystkim nie zabrakło miejsca dla twistu, a przy tym zadbano o to, by stara formuła w XXI wieku była tak przyjemna, jak tylko się da.


Do czasów premiery BD moim niezmiennie ukochanym systemem w japońskich grach RPG był Active Time Battle (ATB), którego początki sięgają 1991 roku — zadebiutował wraz z premierą czwartej odsłony Final Fantasy i towarzyszył serii do dziewiątej części włącznie. Później Square Enix postawiło na rozmaite eksperymenty i autorskie rozwiązania, turowe bądź nie, a w 2012 zaserwowali nam idealny w swojej prostocie system Bravely Default. Na start dostajemy jeden Battle Point, który to możemy wykorzystać i, klasycznie, mieć nowy ruch w następnej turze. Możemy też skorzystać z opcji Default — polegającej na aktywacji obronę i spasować z jakimkolwiek atakiem, co pozwoli nam zyskać dodatkowy ruch następnym razem. Ale to jeszcze nie wszystko, bowiem możemy też podjąć ryzyko i skorzystać z opcji Bravely, czyli wykorzystywania dodatkowych ruchów i robienia sobie długów w BP — jednak kto wie, może solidne combo zaserwowane naszym rywalom się opłaci? Bez żadnych dodatkowych przedmiotów i umiejętności możemy zrobić maksymalnie cztery kolejki długu. Możemy też cierpliwie przeczekać z zaaplikowaną obroną i zaatakować kiedy uznamy za stosowne. To jednak system w którym warto ryzykować — ale przy tym wszystkim nie może zabraknąć jak najbardziej taktycznego podejścia. Tym bardziej, że do gry wróciły klasy postaci.

I to nie jedna, dwie czy dziesięć. Bravely Default to trzydzieści (!) rozmaitych klas bohaterów. Od bojowych (m.in. Charioteer, Swordmaster, Monk czy Ninja), przez władające magią (m.in. White, Black i Red Mage, Bishop czy Summoner) po charakteryzujące się specjalnymi umiejętnościami (m.in. Catmancer, Patissier). Trzydzieści klas, które każdy z czwórki bohaterów może zagłębiać aż do dziesiątego poziomu, nim zapozna się ze wszystkimi tajnikami i asami które skrywają w swoich rękawach. Czy to nowymi atakami, czarami czy umiejętnościami które okażą się przydatne niekoniecznie wyłącznie podczas walk.


Odpowiednie ustawienie wspomnianych wspierających umiejętności i dysponowanie całym tamtejszym dobrodziejstwem nie jest rzeczą łatwą — miejsca na nie mamy niewiele, a wraz ze zdobywaniem kolejnych klas kusi nas coraz więcej możliwości. Pamiętajmy że poza komendą unikalną dla obranej przez nas profesji, możemy w tym samym czasie korzystać ze sztuczek tylko jednej opanowanej wcześniej klasy… Dlatego też bardzo cieszy opcja utworzenia pełnych zestawów i zapisania ich w ustawieniach — dzięki temu przełączanie się między pełnymi konfiguracjami bohaterów (klasy, umiejętności, ekwipunek) jest dziecinnie proste. A szybko przekonacie się, że walki z bossami, przemierzanie mapy świata czy zagłębianie się w konkretnych lochach wymagać będą innego podejścia do kwestii walki. Także szybko ten motyw docenicie, bo odpowiednie uzbrojenie się to co najmniej kilkanaście minut kombinacji.

Wspominałem wcześniej, że grze udało się przenieść japońskie turowe RPG w XXI wiek. Gatunek wielu kojarzy się z nieskończenie długim grindem i tysiącami losowych przeciwników, których musza pokonać błądząc po rozmaitych lokacjach — i trudno powiedzieć, by te skojarzenia były błędnymi. Jednak tutaj twórcy dali nam naprawdę spore do popisu w kwestii skonfigurowania zabawy według naszego własnego widzimisię. Możemy powiększyć, zmniejszyć bądź zupełnie dezaktywować losowe walki; mamy wpływ na tempo z jakim odtwarzane są animacje pojedynków. W ustawieniach gry zaś w dowolnym momencie mamy możliwość zmiany poziomu trudności oraz aktywacji bądź dezaktywacji zestawu podpowiedzi takich jak choćby znaczniki na mapach. Tym samym wilk jest syty, a owca pozostaje cała — zarówno starzy wyjadacze lubiący większe wyzwanie, jak i ci do których niekoniecznie przemawia wielogodzinny grind znajdą coś dla siebie.


W Bravely Default dostaliśmy mini-grę w której musieliśmy odbudować wioskę — tym razem na podobnych zasadach pracujemy nad osadą na księżycu. Ze streetpassów bądź internetowych przyjaźni czerpiemy nowych pracowników, którzy pomogą nam budować tamtejsze drogi oraz biznesy. A z nich czerpać możemy nowe umiejętności, bronie czy przedmioty które zasilą odwiedzane przez nas sklepiki. O ile tamtejsza odbudowa niesie za sobą zestaw przydatnych elementów, o tyle kolejna z mini-gier: Morscraft — niekoniecznie. Nasi bohaterowie w jej ramach szyją pluszaki, które następnie sprzedają, zaś za zakupioną walutę mogą wykupić dostęp do wybranych utworów muzycznych by odsłuchać je kiedykolwiek tylko zechcą. Gra chce też być tak społecznościową, jak tylko się da — stąd możliwość wysyłania naszych postaci na pomoc znajomym i kilka innych sieciowych funkcji których, niestety, nie bardzo miałem jak przetestować ogrywając recenzencki kod na kilka tygodni przed oficjalną europejską premierą gry.

Na koniec jeszcze słów kilka na temat samej oprawy. Bravely Second: End Layer opiera się na tym samym silniku co pierwsza część gry. Utrzymana jest również w tym samym, dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach, stylu: jest baśniowo, kolorowo i… po prostu przepięknie — bo tym razem autorzy wyciągnęli z konsolki jeszcze więcej! Tła i lokacje robią ogromne wrażenie, z modelami 3D sprawy mają się już nieco inaczej — ale to nie wynika z lenistwa twórców, a ograniczeń sprzętowych które charakteryzują przenośną konsolę Nintendo. Niestety na tle pierwszej części tutejsza ścieżka dźwiękowa wypada znacznie gorzej. Miejsce Revo zajął Ryo z grupy Supercell i trudno nie dostrzec, że to zupełnie inna klasa i… nie do końca ten klimat. Na szczęście sporo charakterystycznych motywów z pierwszej części wróciło i to właściwie główny powód by nie wyciszać konsoli… no, tuż obok dubbingu, który po raz kolejny wypadł naprawdę nienagannie.


Bravely Second: End Layer to gra na którą czekalem od jej pierwszych zapowiedzi. Podoba mi się wyciągnięcie wniosków z pierwszej części, ulepszenie formuły, dopisanie zestawu nowych przygód i oddanie w nasze ręce fantastycznej, o wiele lepiej zbalansowanej gry z uwielbianym przeze mnie systemem walki. Prawdziwy mus — i nie mówię tu wyłącznie o posiadaczach przenośnej konsolki Nintendo, ale wszystkich miłośnikach dobrych gier w ogóle!

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu