Technologie

Życie jako usługa. Twoją wartość określa level w aplikacji

Jakub Szczęsny
Życie jako usługa. Twoją wartość określa level w aplikacji
62

Wyobraź sobie świat, w którym możesz niemal wszystko nie posiadając właściwie niczego. Nie, to nie utopijna wizja rodem z "Dzieł Wybranych" Lenina, ani nawet nie opowiastka bazująca na mateczniku rewolucji komunistycznej. W swojej imaginacji osadź samego siebie w świecie, gdzie życie jest usługą: mało kogo "jara" już własność prywatna - niemal wszystko to subskrypcje oraz plany abonamentowe.

Rok 2025. 7 lat po wypłynięciu afery Cambridge Analytica świat nie nauczył się na błędach Facebooka, a społeczeństwo wcale nie zaczęło bardziej martwić się własną prywatnością. Szybko skończyła się moda na TikTok-a, zresztą doskonale skopiowanego przez Facebooka - Lasso szybko zgarnęło sporo udziałów w torciku niejako wytworzonym przez swojego konkurenta. W 2022 roku Donald Trump nie powtórzył swojego sukcesu i nie dostąpił reelekcji na urząd Prezydenta USA. Amerykanie odetchnęli z ulgą, Rosjanie - wiedząc o tym, że gorzej udaje im się już wpływanie na opinię publiczną mocniej zaangażowali się w sprawy anektowanego Krymu - dokonując zamachu na premiera Ukrainy, co zostało jednoznacznie potępione przez zachodnich przywódców. Do Brexitu mimo wszystko nie doszło - zmiana na stanowisku Przewodniczącego Rady Europejskiej przyniosła ocieplenie w stosunkach między UE a Wielką Brytanią.

O ile świat wydaje się kręcić w zawrotnym tempie i w dalszym ciągu nie rozprawiono się z kryzysami: migracyjnym, cybernetycznym; nie udało się do końca wyplenić Państwa Islamskiego, które dalej robi burdy na Bliskim Wschodzie; Władimir Putin napędzany przez rosyjskich oligarchów dalej kombinuje z Iranem, po cichu wspiera Koreę Północną i wygraża Ukrainie oraz Gruzji - nowoczesna klasa średnia dalej się bogaci, w dalszym ciągu ma sporo do powiedzenia. To niezwykle perspektywiczna grupa społeczna, która szybko ufa wszelkim nowinkom - szczególnie takim, które ułatwiają życie i wprowadzają doń pierwiastek rywalizacji.

Lively. Live lovely. Today and tommorow

Rok 2023 - w San Jose powstał startup "Lively", który miał łączyć w sobie wyszukiwarkę mieszkań do wynajęcia / kupienia z platformą służącą do poszukiwania pracy, a także miniaplety umożliwiające wykupienie ubezpieczenia dla siebie (ze względu na charakter wykonywanej pracy, dzielnicę w której się mieszka...), pakietu na Ubera albo wypożyczenie samochodu. Peter Bluntfort, obecny CEO i współzałożyciel Lively mówił wtedy, że "Chce stworzyć uniwersalną platformę, która pozwoli człowiekowi zacząć nowe życie: tu i teraz - z ogromną perspektywą na przyszłość". I udało mu się to - w momencie, gdy Kalifornijczycy niezwykle polubili Lively, do Bluntforta zgłosił się Alphabet, który wykupił w 2024 roku Lively za kuriozalne wtedy 1,5 mld dolarów. Szybko jednak okazało się, że taka kwota nie była wydmuszką: Alphabet Inc. postanowił stworzyć z tego platformę, która będzie nie tyle początkiem życia iście nowoczesnego człowieka, co określnikiem jego wartości.

Wróćmy do roku 2025. Nowy Jork: głównym bohaterem tej opowieści będzie Robert Waters, pochodzący spod Waszyngtonu absolwent uczelni technicznej. Za namową kumpla, który pracuje już na całkiem niezłym stanowisku w jednej z firm IT w "Big Apple", skorzystał z Lively. Znajomy mówił mu wtedy:

Wszyscy w mojej firmie korzystają z Lively - nie tylko szeregowi pracownicy, ale i nawet nasz zarząd. Znajdziesz tam pracę, mieszkanie, wynajmiesz samochód, a nawet zamówisz gosposię do swojego "nowego domu". Potrzebujesz konkretnego wyposażenia? Nie ma problemu, możesz sobie to skonfigurować w aplikacji. Dasz radę, trzymam kciuki.

Waters w trakcie dorastania nie miał łatwego życia - nadopiekuńcza matka przelewała miłość na swojego jedynego syna przeżywając traumę po stracie męża na wojnie na Bliskim Wschodzie. Przed studiami wpadł w nieco złe towarzystwo, gdzie strumieniami lał się alkohol, a i mało kto w nim obawiał się "dawania po kablach". Całe szczęście, że Waters wolał zawsze stać z boku, uparcie o czymś marzył. Nikt nie wiedział o czym dokładnie - może o tym, by poczuć jak to jest mieć ojca? Może o kobiecie, która będzie go kochała, a nie osaczała jak matka? Bez żalu po uzyskaniu dyplomu wyjechał z rodzinnego domu, łamiąc matce serce:

Przecież nie musisz wyjeżdżać, synku. W Waszyngtonie jest dużo pracy - wujek Rene przyjąłby cię do swojego sklepu i zapłacił tyle, żebyś miał na swoje potrzeby. Nie dam sobie bez ciebie rady, Robercie! Posłuchaj mnie choć ten jeden raz!

Nie posłuchał - uważając, że robi w tym momencie dla siebie wszystko to, co najlepsze. Robert wysiadł na dworcu i mając jedynie 800 dolarów w kieszeni wynajął lichy pokój na Airbnb. Zahaczając o Starbucksa na dworcu postanowił sprawdzić Lively, o którym mówił mu znajomy.

Goodbye Blue Sky

Sparowanie Google Pay z Lively, a następnie - wpisanie numeru CID oraz autoryzacja dostępu do niego w aplikacji mobilnej. CID to unikalny dla każdego obywatela numer, w którym zawarte jest: wykształcenie, dane osobowe, miejsce zamieszkania, historia kredytowa, doświadczenie zawodowe oraz wszystkie popełnione wykroczenia oraz przestępstwa. Robert mógł pochwalić się dyplomem "App-developera" o specjalizacji blockchain. Doświadczenie... całkiem słabe, niestety. Ale odbył praktyki w jednym ze startupów w Waszyngtonie, który chciał tworzyć rozwiązania skierowane do placówek medycznych.

Lively szybko wyświetliło mu kilka powiadomień: "Zacznij swoje nowe życie już teraz. Znajdź wymarzoną pracę!", "Zadbaj o siebie - sprawdź nasze ubezpieczenia zdrowotne", "W zdrowym ciele zdrowy duch - pakiet sportowy ze zniżką w Lively". Praca była na razie jedynym, czego potrzebował.

O godzinie 11:00 wysłał już aplikację do jednej z firm, która odpowiadała jego statusowi na rynku pracy. O godzinie 13:00 miał mieć... rozmowę kwalifikacyjną. Obawiał się, czy zdąży - w dworcowej toalecie założył koszulę i zmienił spodnie. Resztę zapakował do torby i nieuczesany, w starych sneakersach pomknął na rozmowę z rekruterem. Bez jakichkolwiek oczekiwań, bez nadziei na to, że się uda.

Jeszcze w metrze, gdy mknął na miejsce rozmowy kwalifikacyjnej - otrzymał kolejne powiadomienie. Lively pogratulowało mu przejścia pierwszego etapu rekrutacji i... dostarczyło mu kilkanaście pytań do opracowania przed drugim etapem. Nie miał na to zbyt dużo czasu, ale zapoznał się z kilkoma z nich. Całe szczęście, że Robert miał przy sobie jeszcze notatki ze studiów - w telefonie. Tam doczytał kilka definicji, upewnił się, że zna pewne założenia teoretyczne. Odetchnął z ulgą, aczkolwiek w dalszym ciągu nie wierzył w powodzenie tego przedsięwzięcia.

(Nie)wiara czyni cuda

Robert zdążył "na styk" - nieco rozczochrany, niedogolony na prawym policzku i lekko... nieświeży. W wagoniku metra popsuło się ogrzewanie i grzało pełną mocą. W trakcie 45-minutowej podróży przez kolejne stacje spocił się jak szczur - począł wyłazić z niego iście prowincjonalny zapach, zmieszany z tanimi perfumami oraz odorem lichej smażalni frytek w Waszyngtonie. Całe szczęście, że rekruter siedział kilka metrów przed nim, lustrując jego poczynania na uczelni. HR-owiec - urzędnik nie zdradzał niczego swoją mimiką, zadał Robertowi kilka pytań, a po wszystkim wyłożył warunki kontraktu. Praca od 9-17 (chyba, że przyjdzie wcześniej, to wcześniej wyjdzie), pakiet relokacyjny, ubezpieczenie zdrowotne, karta na siłownię oraz posiłki w pracy. Miesięczna pensja dla "juniora" - nie najgorsza, ale też nie najlepsza patrząc na ceny w Nowym Jorku. Robert nie wybrzydzał i zgodził się na wszystko - rekruter zaś nie zmieniając swojej maniery pogratulował mu: tak chłodno, jak gdyby właśnie zwerbował go do diabelskiej korporacji.

Wychodząc z biurowca, Robert nie wierzył w to, co się stało. Jednak ze stanu niepewności wyrwał go telefon: Lively gratuluje mu nowej pracy, a także odznacza go osiągnięciem "Snajper". Dowiaduje się, że jedynie 2 procent użytkowników zdołało znaleźć swoją pierwszą pracę odbywając tylko jedną rozmowę kwalifikacyjną. Profil Roberta właśnie wskoczył na drugi poziom. Od razu w panelu pojawiły się spodziewane miesięczne zarobki oraz benefity. Aplikacja nie poprzestała jednak tylko na tym: co z mieszkaniem? Airbnb to słaby pomysł - szczególnie, że jego tymczasowe lokum znajduje się na drugim końcu miasta.

Hej, Robercie! Mamy dla Ciebie świetne oferty mieszkań do wynajęcia zgodne z Twoimi spodziewanymi zarobkami oraz zobowiązaniami. Sprawdź je już teraz

"Co mi szkodzi?" - pomyślał Robert. 4 propozycje - maksymalnie 30 minut metrem do pracy. Jak na Nowy Jork jest całkiem nieźle. Jego uwagę zwróciła polecana propozycja: "Lively Choice". 30-metrowa kawalerka na poddaszu, z widokiem na dzielnicę biznesową. Wysokie okna, dobre nasłonecznienie o tej porze roku, w cenie szybki internet oraz wyposażenie. Zastanawiał się jednak za co zapłaci za pierwszy miesiąc... szybko odnalazł informację o tym, że za pierwszy miesiąc zapłaci tylko 1/4 pełnej ceny: w zamian za zyskanie osiągnięcia "Snajper". Musi tylko podpisać umowę na cały rok. "Biorę!" - pomyślał Robert i tuż po zatwierdzeniu chęci rezerwacji, mógł je skonfigurować. Dwie z ponad 50 opcji były gratis. Wybrał więc telewizor i konsolę, które zostawił w domu. Mógł także wybrać system inteligentnego ogrzewania, łóżko wodne, usługę sprzątania co 3 dni, a także pakiet cotygodniowych zakupów na określoną kwotę z dostawą do domu oraz wiele innych udogodnień. Postanowił, że wybierze tą ostatnią opcję - nie zna miasta, a i zwyczajnie nie lubi robić zakupów.

Dotykając przycisku "zamów" podpisał umowę, której nie przeczytał - jak większość użytkowników Lively. Nie było tam żadnych dziwnych kruczków, ale Robert po wszystkim miał wyrzuty sumienia, że jej nie sprawdził. Co prawda mógł to zrobić jeszcze później, ale gdy tylko rozpoczął od pierwszego punktu, zniechęcił się. Wolał cieszyć się tym, jak świetnie idzie mu w jego nowym życiu.

"Twoje mieszkanie będzie gotowe jutro o godzinie 16:00, Robercie! Czekamy na Ciebie" - otrzymał powiadomienie. Kierując się do pokoju wynajętego na Airbnb kupił jeszcze jakieś lepsze piwo i krakersy. Należy mu się.

Otwierając drzwi do wynajętego pokoju w Airbnb od razu ucieszył się, że "to tylko na chwilę". Kiepsko pomalowane ściany, nieco zdezelowane łóżko oraz poplamiona pościel uzmysłowiły mu jak wielkim jest szczęściarzem. Położył niewielką torbę obok miejsca, w którym prześpi swoją pierwszą noc w Nowym Jorku, plecak postawił na krześle i wyciągnął z niego: laptopa, piwo, krakersy i ładowarkę indukcyjną. Tę podłączył od razu go gniazdka, a telefon położył na płycie ładującej. Nie zdążył odejść do smartfona na krok, a ten w momencie wyświetlił powiadomienie: "Jutro twój pierwszy dzień w pracy, Robercie! Postaramy się, abyś się nie spóźnił - obudzimy Cię o 7:00 i wezwiemy taksówkę na 7:55 - gratis. Miłego, pierwszego dnia Twojego nowego życia!". Znowu Lively. Robert pomyślał wtedy: "co ja bym zrobił bez tej cholernej aplikacji?". Zastanawiał się nad tym, jak w ogóle Alphabetowi opłaca się ten biznes, skoro cały czas "durna aplikacja w smartfonie" mu nadskakuje.

Myślał też o matce, którą z premedytacją zostawił w domu - po to, aby gonić swoje marzenia. Nie chciał zgnić na prowincji dzieląc przestrzeń życiową z matką i cały czas obserwować jej zgryzoty - napędzane przez nieszczęśliwe małżeństwo z żołnierzem, a następnie przez śmierć jedynego żywiciela rodziny. Sama pracowała jako sprzątaczka w biurach. To plus renta po zmarłym mężu, a także zapomoga dla osieroconego, jedynego syna pozwoliło przeżyć Watersom. Nie miał wyrzutów sumienia: strumień sukcesów już pierwszego dnia w wielkim mieście pozwolił mu wierzyć, że robi dobrze i nie mógł się doczekać następnego dnia. Zasnął z telefonem w ręce i niedopitym piwem obok łóżka. Równo o 7:00 rozległ się alarm budzika, który postawił go na równe nogi.

Ucieszył się, że nie dopił piwa do końca - odbył poranną toaletę, spakował się i wsiadł do taksówki, która już czekała pod blokiem. W tej nie było kierowcy - rozległ się jedynie prekonfigurowany głos: "Witaj, ROBERT. Na Browning St. biorąc pod uwagę natężenie ruchu ulicznego dojedziemy o 8:38. Automat zainstalowany w drzwiach za chwilę zaserwuje Ci kawę. Życzymy miłej podróży oraz udanego dnia w pracy - Waymo.". Nieco oszołomiony spróbował kawy: momentalnie wyczuł, że to jego ulubiona kombinacja: mleko / wrzątek w stosunku pół na pół. Dwie łyżeczki cukru, albo dwie tabletki słodzika. Rozsiadł się wygodnie na fotelu, poczuł się jak król życia. Po chwili jednak z tego stanu wyrwał go głos dochodzący z głośników: "ROBERT, nasze standardy przewozu osób wymagają zapięcia pasów bezpieczeństwa. Proszę - zrób to, niezwykle zależy nam na Twoim bezpieczeństwie". A jednak - w mniemaniu Roberta król nie musi zapinać pasów. Mimo wszystko, posłusznie wykonał polecenie.

Do pracy dojechał dokładnie o 8:38. Po wyciągnięciu bagaży oraz zamknięciu drzwi, samochód Waymo zjechał na parking, gdzie czekał już kolejny pasażer. Robert pod nosem uśmiechnął się i spojrzał w górę: przeszklony biurowiec, miniogród tuż przed wejściem, gdzie kilku korpo-szczurów paliło Heetsy, zapewne rozmawiając o targetach "i dupach" - jak to określa Robert. Odetchnął i wyprostowany przekroczył automatyczne drzwi. Czuł się tak, jakby zamknął za sobą pewien rozdział w życiu - jako niemal prawdziwy nowojorczyk wyrwał się z prowincji i przeciął pępowinę łączącą go z nieco toksyczną matką.

Pierwszy dzień w pracy - krótkie szkolenie prowadzone przez "automat", jak to nazwał Robert. Następnie wskazanie miejsca pracy, krótkie przywitanie z zespołem oraz pokazanie najważniejszych miejsc w biurowcu: automatu z kawą, lodówki z zimnymi napojami oraz kuchni wydającej posiłki. Następnie - kilka dokumentów do podpisania oraz karty: na siłownię oraz uprawniająca do skorzystania z prywatnej opieki medycznej. Szybko się wdrożył - już w połowie pierwszego dnia po raz pierwszy wyszedł zapalić z nowymi kolegami. Poznał również Michaela, który kierował zespołem deweloperów tworzących projekt dla rządu. Nowi kumple poradzili mu, żeby "rzucił te pieprzone śmierdziuchy" i zainwestował w Heetsy. Ale pocieszyli go - to normalne "u nowych z prowincji, szybko się wdrożysz". W głównej hali stał automat z pakietem startowym - ponownie zaczął nowe życie, tym razem w kontekście używek.

Pierwszy dzień pracy minął. O godzinie 17:15 wyszedł z biura ze swoimi bagażami ciesząc się na myśl o tym, że już za chwilę wprowadzi się do swojego nowego mieszkania. Po chwili odezwało się Lively: "Twoje nowe mieszkanie jest już gotowe, Robercie. Wskażemy Ci drogę do Twojego nowego lokum - czy chcesz wezwać taksówkę?". Nasz bohater nie skorzystał z tej propozycji, chciał przejść się po intensywnym dniu. Poprawił więc plecak, wysunął rączkę z torby i pomknął w stronę swojego nowego domu oglądając się na sklepowe witryny marząc o rzeczach, na które go jeszcze nie stać.

Po 30 minutach Lively radośnie przywitało go na miejscu. Wszedł do kilkuletniego budynku, przed którym dzieci bawiły się piłką sterowaną smartfonem. Aplikacja poleciła mu, by udał się na ostatnie piętro, do mieszkania numer 500. Tuż przed drzwiami otrzymał instrukcję: "przyłóż telefon do czytnika kart i wpisz PIN aplikacji Lively". Tak zrobił - drzwi od razu otworzyły się, a jego oczom ukazał się... nowy dom. Taki jak na zdjęciach. Wysokie okna, widok na dzielnicę biznesową, niewielka sofa na środku "salonu z kuchnią" oraz telewizor na ścianie, a tuż pod nim konsola. Telefon od razu połączył się z domową siecią WiFi, 50-calowy ekran uruchomił się z napisem: "Witaj w domu, Robercie". Po chwili nasz bohater usłyszał rozruch wiatraków w systemie klimatyzacji, sekwencyjnie rozświetliły się światła w domu.

"Witaj w domu, Robercie. Zgodnie z Twoim zamówieniem: do Twojego nowego domu dostarczyliśmy telewizor oraz konsolę do gier. W lodówce czekają na Ciebie świeże zakupy. Jako, że jest to Twój pierwszy dzień w domu, po ciężkim - również pierwszym dniu w pracy, za chwilę przywita Cię nasz pracownik z upominkiem. Do Twojej dyspozycji są: wygodne łóżko ze świeżą pościelą, wygodna łazienka z kabiną prysznicową, system alarmowy, duża szafa, a także przestronna lodówka z kostkarką do lodu. Na stoliku przed telewizorem leży zestaw kart dostępowych do Twojego domu - nie zgub ich. Jeżeli będziesz mieć jakikolwiek problem z Twoim nowym domem - wybierz opcję Pomoc Domowa w Lively. Życzymy Ci miłego dnia."

"WOW!" - pomyślał Robert. Jego fascynację tym miejscem przerwał dzwonek do drzwi - właśnie przyszedł pracownik Lively, który pogratulował mu nowego domu oraz wręczył mu upominek. Malutki tort z jedną, samoczynnie zapalającą się świeczką - tuż po otworzeniu pudełka. Robert pomyślał życzenie i... odstawił tort do lodówki. Pożegnał gościa i wyszedł na niewielki balkon zapalić. To był ciężki, aczkolwiek piękny dzień.

I tak mijały dni, tygodnie, miesiące. Robert zyskiwał kolejne levele w Lively...

Był zadowolony ze swojej pracy. Po trzech miesiącach usłyszał, że przeszedł okres próbny i lider teamu zdecydował się podnieść jego pensję o 450 dolarów. Postanowił, że zacznie odkładać pieniądze na wakacje, na których nigdy nie był. Mieszkając pod Waszyngtonem marzył głównie o tym, by udać się do miasta i tam odetchnąć nieco innym życiem. Nowy Jork natomiast był dla niego jak "jedne wielkie wakacje". Nie było go stać na wszystko, ale mógł sobie pozwolić na wiele. Uznał, że zagospodaruje podwyżkę: 250 dolarów miesięcznie na wydzielone konto oszczędnościowe. Reszta natomiast na dodatkowe udogodnienia - system inteligentnego domu z głośnikiem Google, żarówki sterowane głosem oraz ogrzewanie. Wszystko to miesięcznie miało pochłaniać 200 dolarów co miesiąc. Robert cieszył się jak dziecko - nie dość, że może żyć na przyzwoitym poziomie, to w dodatku odkłada sobie pieniądze na swój pierwszy wypadek za granicę.

Dopiero po trzech miesiącach przypomniał sobie o matce, która umierała ze zgryzoty za utraconym synem. Źle znosiła "syndrom porzuconego gniazda", nie odnajdywała się w świecie, w którym nie mogła się o kogokolwiek troszczyć. Został jej tylko stary kocur, który nie odwzajemniał jej uczuć - bo był po prostu leniwym, nieco śmierdzącym kotem - z racji wieku już popuszczającym mocz gdzie popadnie.

Zapytał: "co słychać?". Jak zwykle otrzymał litanię na temat tego jak jest jej źle, jak wszystko ją boli, jak bardzo za nim tęskni i że martwi się do szaleństwa. W międzyczasie przekazała mu przykrą wieść o wujku Rene, który w trakcie zamykania sklepu zasłabł i zmarł. Znaleziono go dopiero rano, gdy klienci dobijali się do jego "dziupli ze starociami". Jako że w Waszyngtonie było wtedy nadzwyczaj ciepło, ciało wujka mocno śmierdziało, a reszty dzieła dokonały szczury, które nadgryzły jego pulchną twarz. Matka Roberta sama musiała zatroszczyć się o pochówek. Nie udało się jednak uratować twarzy wujka - trumna w trakcie uroczystości była zamknięta. Robert wszystko to skwitował neutralnym: "przykro mi" w duchu ciesząc się, że "ten stary oblech" zmarł. Rozpamiętywał przy tym czasy wczesnego dzieciństwa, kiedy Rene zajmował się nim gdy matka pracowała jako sprzątaczka. Ojciec zginął, gdy Robert miał 2 lata. Patrolował obszar wokół bazy wojskowej blisko frontu walk z Państwem Islamskim - konwój najechał na chałupniczo skonstruowaną minę. Stary Robert Waters nie miał wtedy szczęścia - odłamek przeszył jego trzewia i błyskawicznie wykrwawił się mimo szybkiej interwencji kolegów.

Robert natomiast nienawidził wujka Rene od czasu, gdy dorósł. Zrozumiał wtedy, że "sesja zdjęciowa", w której malec występował nago wcale nie były zabawą - podobnie było ze wspólnym chodzeniem nago po domu. Brat matki nigdy nie miał kobiety i po dzielnicy co jakiś czas roznosiła się wieść, że najprawdopodobniej jest gejem. Błąd, był po prostu oblechem klejącym się do dzieci. Robert cieszył się więc, że zmarł.

"Mamo, nie mogę przyjechać do Waszyngtonu, mam dużo pracy. Kocham cię" - zakończył rozmowę. Właśnie kończył po godzinach projekt w domu - jego szef miał go mieć na wczoraj, ale zespół którego jest członkiem nie dał rady zmieścić się w pierwszym terminie. Modlił się o to, by konstruowany przez niego kod po prostu działał - od tego przecież może zależeć jego kolejna premia albo awans. Udało się - klient był zadowolony, lider teamu także, można "odhaczyć" kolejny miesiąc.

Dwoje

Zgodnie z przyjętym przez Roberta rytmem, mijało właśnie pół roku od według niego - największego sukcesu w życiu. W dalszym ciągu jego przełożeni byli z niego zadowoleni, a w dodatku poznał Christinę - co ciekawe, również deweloperkę, która często stawała się obiektem żartów reszty zespołu. Bo kto by pomyślał - dziewczyna w IT, doskonale radząca sobie z zadaniami, z niedbale ułożonymi włosami, blondynka - niebrzydka i niegłupia. Męskiej części zespołu nie mieściło się w głowie, że kobieta robi takie rzeczy, chce zmieniać świat i na dodatek nie boi się środowiska zdominowanego przez facetów. Kobieta - organizacja: spodnie na tyłek, okulary na nosie, piersi do przodu. I tak brnęła przez korpobagno.

Michael przydzielił ich do jednego projektu, który miał mieć strategiczne znaczenie dla całej firmy. Robert nie był natomiast najbieglejszym osobnikiem jeżeli chodzi o stosunki damsko - męskie. Nie pojął więc i tego, że gdy Christina zaprosiła go do siebie, by "popracować nad projektem", bardziej zależało jej na bliższym poznaniu Roberta. Przekraczając więc próg jej mieszkania - również znalezionego za pomocą Lively od razu rzucił: "rozwiązałaś już ten problem, który wypieprzył nasz ostatni deploy?".

Christina ciągnęła więc Roberta za uszy w kierunku związku. Robert może i był głupi w stosunkach damsko - męskich, ale był też zdrowym, normalnym facetem. Po pewnym czasie zrozumiał, że "z tego coś może być" i wreszcie oparł się "dziwnemu, aczkolwiek pociągającemu urokowi" nieco zwariowanej deweloperki. Wszystko szło świetnie - lider teamu nie miał nic przeciwko tej znajomości, standardy firmy też nie regulowały takich kwestii. Właściwie, to nawet cieszono się w firmie, że istnieje taki duet, dociągający każdy projekt do końca ze świetnymi rezultatami. Tak jak doskonale szła praca i Christinie i Robertowi, podobnie było i z ich życiem uczuciowym. Postanowili, że "zmerge'ują" się w Lively, a to oznaczało, że będą dzielić między siebie rachunki oraz udogodnienia w jednym z mieszkań. Christina zrezygnowała ze swojego i wprowadziła się do Roberta.

Tymczasem, Lively u naszego bohatera wskazywało już na ósmy level oraz pokaźne grono "achievementów". Był już nie tylko "Snajperem", ale i "tytanem pracy" - otrzymał przecież podwyżkę przed 6 miesiącem w firmie. Ze względu na zgromadzone już oszczędności stał się "centusiem", "zakupoholikiem", bo w ramach usługi dostarczania sprawunków do domu wydał ponad 2 tysiące dolarów. Może też pochwalić się tym, że jest "gołąbeczkiem", bo dokonał "merge'a" z Christiną. Czuli się tak, jakby wzięli ze sobą ślub.

Robert natomiast nie spędził z matką ani Bożego Narodzenia, ani Święta Dziękczynienia. Zbliżał się powoli rok od momentu, w którym objął stanowisko w nowojorskiej firmie. W związku układało się nawet lepiej niż świetnie. Były jednak momenty, w których czuł się niesamowicie zmęczony - przede wszystkim rosnącymi oczekiwaniami ze strony szefów. Brał na siebie każdy możliwy ważny projekt, czym wzbudzał zazdrość mniej biegłych kolegów. Równocześnie zwracał na siebie uwagę zarządu, który co jakiś czas nagradzał go premią. Tuż przed rocznicą w firmie wskoczył o szczebelek wyżej i stał się "prawą ręką" Michaela, który prowadził jego zespół.

Michael, jak Ty to robisz?

Robert nie mógł wyjść z podziwu, że Michael tak doskonale radził sobie ze swoimi obowiązkami. Nie dość, że świetnie kierował zespołem, to w dodatku sam zakasywał rękawy i tworzył niezły software, również po godzinach. Zapytał go więc na którymś z kolei "Heetsie": "Jak ty to robisz, że tak za****asz?". Ten mu odparł, że bez "wsparcia" nie dałby rady. Jego recepta na wyniki to Ritalin i Hydrocodin. Robert przeraził się, że osiągnięcia Michaela wynikają z właściwie permanentnego "naćpania", ale jednocześnie chciał być taki jak on. Może nie przystojny, ale z drogim zegarkiem na ręku i dobrym stanowiskiem w firmie.

"Nasza opieka zdrowotna to skarb, Michael. Idź do mojego lekarza z pakietu, powiedz mu, że jesteś ode mnie. Dasz radę!". Jak polecił mu przełożony, tak zrobił. Gdy tylko w gabinecie wspomniał o tym, że jest "od Michaela", wąsaty lekarz uśmiechnął się i wypisał receptę. "Panie Robercie, to jest na trzeźwy umysł. A to jest na wyhamowanie. Powodzenia i proszę nie przesadzać". 10 minut, krótka wizyta aptece przy przychodni... koniec. Robert zyska nowe siły. "Mamy nadzieję, że wszystko w porządku, Robercie! Lively zaleca, byś wziął sobie urlop, jeżeli czujesz się źle - pomyśl o tym!". Panel wskazywał na dostępne 20 dni płatnego "wolnego" od pracy.

Na dwa dni przed rocznicową imprezą w firmie, którą organizowała Christina, Robert otrzymał maila od kuzyna: "Hej, Stary. Twoja matka zmarła, chyba musisz tutaj przyjechać". Od razu złapał za telefon i zapytał co w ogóle się stało. Okazało się, że ta od dłuższego czasu leczyła się na depresję - w pewnym momencie chyba nie wytrzymała, łyknęła wszystko co miała i zapiła buteleczką whisky. Znaleziono ją dopiero po tygodniu - obok zdechłego kota leżącego na łóżku. Po prostu zasnęła.

Robert cieszył się w duchu z dostępnego urlopu - zamówił w Lively 5 dni na ogarnięcie spraw pogrzebowych i wyruszył do Waszyngtonu. Już jako zupełnie inny człowiek - w nowej koszuli pod krawatem. Z drogą torbą na laptopa i malutką walizeczką z ubraniami. Christina została w domu, nie chciał zabierać jej dni w pracy - szczególnie, że aktualnie pracowali nad mega ważnym projektem. W trakcie podróży Lively odezwało się ponownie: "Robert, bardzo nam przykro z powodu Twojej straty. Czy potrzebujesz pomocy specjalisty?". Wybrał opcję: "nie". Sam doskonale daje sobie radę z problemami, a jego głównym narzędziem w tej materii są recepty wypisywane co 2 tygodnie. Na Ritalnie zasuwa jak mały samochodzik. Gdy ma dość - raz na jakiś czas łyka kilka Hydrocodinów, wypija szklaneczkę whisky i zatapia się w pluszowym, opiatowym świecie.

Właściwie bez żalu po stracie matki dopiął wszelkie formalności związane z pogrzebem. Od rodzinnego prawnika usłyszał, że dom należy teraz do niego i właśnie przypisano go do jego "Citizen ID". W Lively zlecił wystawienie go na sprzedaż - zgodnie z wolą matki musiał jednak przeznaczyć połowę kwoty takiej transakcji na miejscowe schronisko dla kotów. "Świetnie, cała matka" - pomyślał. Szybko odezwało się jednak Lively, które zaproponowało mu niezłą kwotę za odkupienie nieruchomości. Zaakceptował ją, papiery notarialne "podpisały się" elektronicznie. Właśnie na jego koncie znalazło się mnóstwo pieniędzy. Równo połowę przeznaczył "na to zapchlone schronisko", resztę odłożył jako oszczędności. Na zaś.

Tyle mu zostało po jego matce. Po kilku tygodniach zaczął mieć potężne poczucie winy - może nie zrobił wszystkiego, co mógł, aby jej pomóc? Chorowała na depresję, może po stracie jedynego dziecka, które chciało tylko oderwać się od toksycznej zależności? A może każda wojna, nawet ta prowadzona z samym sobą wymaga pewnych ofiar? Nie wiedział co o tym myśleć. Została mu garstka rodziny, z którą nie utrzymywał kontaktów. Dla niego liczyła się jedynie Christina i firma, w której błyszczał - podobnie jak Michael.

Tear down the wall

W atmosferze obojętności pomieszanej z poczuciem winy nadal pracował, nadal rozwijał swój związek z Christine. Zdecydowali się nawet na "częściowe zmerge'owanie" swoich budżetów w Lively. Kolejne osiągnięcie, kolejne levele mijały. Robert otrzymywał powiadomienie o dostępnych dla niego produktach finansowych: kredytach "na rozwój kompetencji i szkolenia", ofertach funduszy inwestycyjnych. Zarabiał już niemało - wykupili razem z Christine pakiet dowozów do pracy. Mogli wstawać nieco później, mieć dla siebie więcej czasu. Robert dalej odnosił sukcesy, razem z Michaelem otrzymali do prowadzenia kolejny strategiczny projekt. W żyłach naszego bohatera płynęł metylofenidat, a wieczorami zabijał go dihydrokodeiną oraz szklaneczką whisky. Codwutygodniowe wizyty u lekarza zmieniły się w cotygodniowe. Wzrosła tolerancja i na jedną i na drugą substancję. Christine nie wiedziała o "wspomagaczach", wierzyła w to, że Robert jest "tylko pracoholikiem". Jednak na tyle dobrze funkcjonującym, że miał czas i dla niej i dla znajomych.

Spokój Roberta mąciły jednak pojawiające się co jakiś czas powiadomienia w Lively: "Robercie, wykryliśmy częstą podaż opioidowych leków przeciwbólowych bazując na Twoich zakupach w Google Pay. Czy potrzebujesz pomocy?" Nie, Robert uważał, że nie potrzebuje pomocy. Zaczął wybierać pieniądze z bankomatu i nimi płacić za przepisywane mu leki - wolał nie informować Lively o tym, co przyjmuje. To jednak nie pomogło - aplikacja aktywnie śledziła jego położenie (zgodnie z regulaminem który przyjął): Lively doskonale wiedziało o wizytach u lekarza (zapisywanych na CID), a także o cotygodniowym "Hej, Steve" przy aptecznym okienku.

Steve, widząc Roberta przy okienku od razu wyciągał Ritalin oraz Hydrocodin. Pewnego razu rzucił: "Robert, to nie jest dobra droga". Robert nie powiedział nic, położył pieniądze na ladzie, zabrał leki i wyszedł bez słowa. Od razu po wyjściu z budynku przychodni przyjął Ritalin i bez refleksji nad tym, co robi udało się w stronę domu. W jego mniemaniu tak musiało już być.

Zaczął jednak mocno przeginać. Sesje z DHC co trzy, cztery dni zmieniały się już w kilkudniowe ciągi oraz kilkudniowe przerwy. Jego każdy wieczór kończył się w podobny sposób: Christina kładła się spać po kolejnym filmie. Robert natomiast wyciągał Hydrocodin, wyłuskiwał z blistra kilka tabletek i zapijał je colą. Następnie do tego spijał ze szklanki whisky. Substancja nie działała już tak samo jak na początku, nie było tego "uderzenia" ciepła oraz zadowolenia z życia. Był jednak normalny dla opiatów spokój oraz łatwość zaśnięcia.

Robert przegiął jednak tak mocno, że obudził się rano zlany potem, z potwornym bólem brzucha. Nie wiedział co mu dolega, ale wiedział, że na pewno pomoże mu na to Hydrocodin. Dwie tabletki nie zdziałały cudów, natomiast 4 następne zlikwidowały - jak się potem okazało objawy odstawienia. Poczuł się... normalnie. Tak jakby był normalnym człowiekiem. Nie naćpany, ale zdolny do pracy. Odstawił Ritalin, który bał się przyjmować przy okazji Hydrocodinu. Żył właściwie od dawki do dawki. Przestał interesować się Christiną, zanurzył się w pracy i własnych zgryzotach.

Nie przyjmował już leku po to, by dobrze się poczuć. On musiał przyjmować Hydrocodin po to, żeby w ogóle żyć. Kiedy tylko myślał o rzuceniu tego w cholerę i stawiał sobie za cel trzeźwość przez następny tydzień, do głosu dochodził organizm, który na przemian kazał mu biec do toalety i do łóżka. Brał chorobowe, w mieszkaniu trząsł się z zimna i poprawiał swoją życiówkę do sedesu. Wszystko, co zjadł - zwracał. Pocił się jak maratończyk, choć nigdzie nie biegł. Wszystko to załatwiał Hydrocodin - wystarczyło wziąć "tylko trochę". Biorąc pod uwagę typowe dawkowanie tego leku, szybko zbliżał się do dawki niebezpiecznej. Ale nie dla niego - tolerancja na opiaty rośnie niesamowicie szybko.

Upadał coraz szybciej i szybciej. Punktem kulminacyjnym jego problemów był moment, gdy w trakcie konferencji z klientem dopadły go objawy odstawienia. W momencie pobladł, zwymiotował na stół i osunął się na podłogę - kuląc się do pozycji embrionalnej i trzęsąc się z zimna. Gdy próbowano mu udzielić pomocy - narobił w spodnie. Karetka zabrała go prosto do szpitala, gdzie szybko zdiagnozowano jego przypadłość. Ostry zespół odstawienny, uzależnienie typu morfinowego. W akcie desperacji, półprzytomny chciał włamać się do oddziałowego kantorka. Stamtąd, przymusowo trafił na oddział zamknięty. Miał przy sobie tylko telefon, który co chwila powiadamiał go: "Christina zażądała rozdziału budżetu bez Twojej zgody". "Robercie, straciłeś pracę! Zamroziliśmy środki na Twoim koncie oszczędnościowym, by pokryć zobowiązania". "Robercie, Christina zażądała rozwiązania umowy wynajmu mieszkania - Twoje konto zostanie obciążone karą umowną". "Robercie, Twoje ubezpieczenie zdrowotne wygasa za 20 dni". Po dwóch tygodniach był pozornie zdrowy. Odtruty, wyprany niemalże ze wszystkiego. W szpitalnym holu czekały na niego jego rzeczy. Same ubrania, kilka pamiątek. Wszystko zapakowane w starą torbę - tą samą, z którą przyjechał do Nowego Jorku.

Na swoim koncie miał jeszcze trochę pieniędzy. Konto oszczędnościowe zostało podzielone między niego i Christinę. Mimo usilnych prób nie mógł uzyskać z nią kontaktu, podobnie z resztą przyjaciół z firmy. Stał się trędowaty, niepotrzebny. Gdy Lively co chwila powiadamiało go o utracie osiągnięcia, o spadku levelu, ze złością odrzucał wszystkie powiadomienia. Nie wiedział co ze sobą zrobić, miotał się po lichych hostelach, skacząc od miejsca do miejsca.

Nie wytrzymywał napięcia - spowodowanego utratą właściwie wszystkiego co miał poza resztką pieniędzy, a także psychiczną żądzą haju. Na ulicy zaczepił go diler. "Źle wyglądasz, chłopie. Mam coś, co ci ulży - chcesz?". Pewnie, że chciał.

Wtedy rozległ się dźwięk kolejnego powiadomienia z Lively: "Robercie, bardzo nam Ciebie brakuje. Chcesz zacząć od początku?"

___________________________

Wszelkie zdarzenia ukazane w tym tekście, a także wszystkie osoby zostały wymyślone. Wszelkie podobieństwa do prawdziwych zdarzeń oraz osób są przypadkowe.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu