Autorem wpisu jest Szymon Szymczyk prowadzący blog edgerunner.pl. Szymon doskonale na swoim blogu opisał aferę związaną z twórcą Techcruncha. Zami...
Zrobili z Arringtona gwałciciela stosując jego własną metodę czyli najpierw publikuj, a potem sprawdzaj fakty
Rocznik 74. Pasjonat nowych technologii, kibic wsz...
Autorem wpisu jest Szymon Szymczyk prowadzący blog edgerunner.pl. Szymon doskonale na swoim blogu opisał aferę związaną z twórcą Techcruncha. Zamiast więc silić się na własny tekst który były niemal identyczny (jeśli chodzi o wnioski) poprosiłem Szymona czy mógłby napisać poszerzoną wersję swojego tekstu dla Antyweb i tak tez się stało. Zapraszam wiec do pouczającej lektury i przerażającej historii.
„Getting it right is expensive, getting it first is cheap” miał powiedzieć Michael Arrington, założyciel TechCrunch, tłumacząc dlaczego dziennikarstwo iteracyjne (określane także jako dziennikarstwo beta lub dziennikarstwo-proces) jest lepsze od tego tradycyjnego. W ostatnich dniach sam stał się obiektem skandalu, a jego przypadek to doskonałe case study zjawiska, które promował.
1 kwietnia blog Gawker opisał jak Jenn Allen, bizneswoman z Doliny Krzemowej, oskarżyła Arringtona o znęcanie się (później także o gwałt). Szybko posypały się kolejne oskarżenia innych osób.
Historia ta ma wszystkie element, jakie tylko może sobie wymarzyć wydawca serwisu praktykującego pageview journalism, czyli dziennikarstwo służące generowaniu jak największej liczby odsłon:
- Celebryta dysponujący dużą władzą (w branży tech-biz)
- Miłość/romans
- Sex
- Przemoc
- Skrzywdzona kobieta (BTW, zdobywczyni tytułu the sexiest female entrepreneur of the year)
To, jak powstał artykuł na Gawkerze, to z kolei modelowy przykład dziennikarstwa-procesu:
- Iskrą, od której wszystko się zaczęło jest pełen emocji wpis Jenn Allen na Facebooku.
- Adrianowi Chen, blogerowi Gawkera, udało się potwierdzić, że Arrington i Allen spotykali się w 2006 roku. Jak zdobył tę informację? To wniosek wyciągnięty na podstawie wspólnych zdjęć pary w galerii Allen na Flickr.
- „Śledztwo”, czyli przegląd publicznie dostępnych w sieci informacji, wykazało także, że już w 2008 roku Arrington spotykał się z inną kobietą.
- Dla blogera istotne wydaje się, że Arrington przelotnie wspomniał o firmie Allen we wpisie na TechCrunch w 2010, a w 2012 zostali uchwyceni uśmiechnięci na wspólnym zdjęciu z konferencji.
- Oryginalny wpis kończy się adnotacją: „Arrington and Allen did not immediately respond to requests for comment.” Co to w praktyce oznacza? Że blogerowi tak bardzo zależało na jak najszybszej publikacji artykułu, że nie zamierzał czekać na komentarz którejkolwiek ze stron.
- Charakterystyczne dla dziennikarstwa iteracyjnego są update'y na dole wpisu i kolejne artykuły, pojawiające się w miarę rozwoju sytuacji. Nie mogło ich zatem zabraknąć i w tym przypadku. Update #1 cytuje komentarz osoby podającej się za Jenn Allen, która oskarża dodatkowo Arringtona o gwałt. Ważne zdanie na końcu: "We've been unable to verify that this is actually Allen (…) we're trying to get to the bottom of this". Update #2 potwierdza, że komentator to rzeczywiście Allen.
- 7 kwietnia Arrington na swoim blogu zdecydowanie odrzucił wszelkie zarzuty i zagroził oskarżającym go osobom konsekwencjami prawnymi. W międzyczasie głos zabrały również osoby kwestionujące wiarygodność Allen, ona z kolei konsekwentnie nie odpowiadała na próby kontaktu ze strony mediów. Co w tej sytuacji robi Gawker? Publikuje kolejny wpis. Nie ma w nim oczywiście wzmianki o tym, że redakcja popełniła błąd publikując niesprawdzone informacje. Zresztą, jaki błąd? Przecież to nie Gawker odkrył skandal i oskarżył Arringtona, blog tylko RELACJONUJE przebieg całej sprawy.
O całej sprawie nie dowiedziałem się jednak z powyższego wpisu na Gawkerze, ale z blogu BetaBeat.com, do którego linkowali znajomi znajomych na fejsie.
- BetaBeat.com nie wykonał już żadnego researchu, postawił na tanie i efektywne pisanie o tym, o czym piszą inni. Gdyby ci inni pisali bullshit, czytelnicy BetaBeat.com nie mogą mieć pretensji do redakcji, że zostali okłamani – blog przecież tylko relacjonował.
- We wpisie znalazł się charakterystyczny zwrot: "As yet, there’s absolutely no proof of Ms. Allen’s dark allegations." Co oczywiście nie powstrzymuje blogerów przed pisaniem o całej sprawie.
- Dla blogera BetaBeat.com istotną częścią historii stały się komentarze i wypowiedzi w social media innych osób na temat skandalu. Jednym z cytowanych jest Jason Calacanis "who, admittedly, has been bitching publicly about Michael Arrington for years."Dodam, że Calacanis we wpisie na Facebooku ani razu nie wspomina z imienia i nazwiska oskarżonego. Inny bloger, "a polarizing figure in his own right", we vlogu na YouTube mówi: “Let me tell you this: I think he did it.” Każdy sąd skazałby Arringtona na podstawie tak mocnych dowodów, prawda?
- A co jeśli oskarżenia są fałszywe? Oh, bloger nie zapomniał i o takiej ewentualności. Na samym końcu artykułu wspomniał, że o problemie zniesławienia napisał na Facebooku Robert Scoble, zaraz jednak bloger dodał "although Mr. Arrington’s stature and legendary reputation as a bully obviously play a part." Zapamiętajcie: jeśli ktoś jest uważany za buca, to jego zniesławianie bez solidnych podstaw jest usprawiedliwione.
- Media workerzy uprawiający dziennikarstwo iteracyjne zakładają (a przynajmniej tak deklarują), że czytelnicy będą podchodzić do ich wpisów z pewną dozą ostrożności, bo przecież proces ciągle trwa, oskarżenia nie zostały jeszcze obiektywnie potwierdzone, ciągle update’ujemy wpisy itd. Myli się jednak ten, kto myśli, że niepotwierdzone oskarżenia nie mają wpływu na świat realny. Scoble: "believe me, EVERYONE is talking about these charges behind private doors in Silicon Valley."
Czy jako odbiorcy takich treści czujecie się dobrze poinformowani? Wyrobiliście sobie już zdanie nt. winy Arringtona? Mój znajomy odnosząc się do tej sprawy na Facebooku napisał: „Arrington, tango down.” I miał rację. W sytuacji, gdy miliony osób przeczytały te artykuły, nie ma już większego znaczenia, czy człowiek-legenda jest rzeczywiście winny.
Dziennikarstwo iteracyjne
Istotę dziennikarstwa iteracyjnego można sprowadzić do prostej zasady:
„Najpierw publikuj, a potem weryfikuj to, co napisałeś”
W tym modelu wszystkie elementy pracy dziennikarskiej powinny toczyć się w czasie rzeczywistym, non-stop – odkrywanie istotnych informacji, ich opisywanie, sprawdzanie i aktualizowanie. Jeśli czekasz z publikacją na weryfikację faktów, ryzykujesz, że sprawę opisze ktoś inny i zgarnie ci sprzed nosa znaczną część odsłon ($$$!). Oczywiście, media workerzy uprawiający dziennikarstwo iteracyjne nie ostrzegają swoich czytelników „nie bierzcie tego zbyt poważnie, ciągle brak nam istotnych informacji”.
Sam Michael Arrington jest piewcą dziennikarstwa iteracyjnego. Według niego tradycyjne media uważają konieczność aktualizacji artykułu za oznakę słabości, spapranej dziennikarskiej roboty. On z kolei traktuje to jako przejaw przejrzystości oraz "a promise to our readers to continue to give them the best information we have". Wątpliwości co do publikowania artykułów bez uprzedniego skompletowania pełnego obrazu zbywa przyznaniem się do nieudolności własnej redakcji (TechCruncha):
“The fact is that we sometimes can’t get to the end story without going through this process. CEOs don’t always take our calls when we’re asking about speculative rumors. But when a story is up and posted, it’s amazing how many people come out of the woodwork to give us additional information.”
Jedynymi krytykami iteracyjnego dziennikarstwa w opinii Arringtona są konkurenci pracujący po staremu, wściekli, że ktoś publikuje nie do końca prawdziwą historię, gdy oni ciągle nad nią pracują. Czytelnicy natomiast uwielbiają nowy styl. Sukces TechCruncha, Gawkera i im podobnych zdaje się zresztą potwierdzać jego tezę.
A co jeśli redakcja popełni błąd? Arrington nie odnosi się do takiej sytuacji, ale zapewne zdawał sobie sprawę – to NIC NIE KOSZTUJE. Wystarczy do oryginalnego wpisu, na samym dole, dopisać update. Albo stworzyć kolejny wpis. Który wygeneruje kolejne odsłony. To sprawia, że tematem na wpis staje się nawet najmniej pewna plotka, wpis na Facebooku, Twitterze, anonimowy e-mail. Jeśli autor miał szczęście, plotka zostanie później potwierdzona, a jeśli nie, to powstaną kolejne wpisy o tym, jak inni reagowali na newsa. Dziennikarstwo iteracyjne jest tanie dla jego twórców, ale kosztowne dla czytelników. Płacimy za nie naszą uwagą (najcenniejszą walutą attention economy!) i czasem/pieniędzmi zmarnowanymi w wyniku błędnych decyzji podjętych na podstawie fałszywych informacji.
Jako odbiorcy jesteśmy praktycznie bezbronni. Trudno analizować każdego dnia dziesiątki artykułów pod kątem ich prawdziwości. Ciągle wierzymy, że jeśli ktoś włożył pracę w napisanie artykułu, to musi on być oparty na faktach. Hej, gdybyśmy w to nie wierzyli, to po co w ogóle go czytać? Mimo to często nie potrafimy odróżnić prawdziwego newsa od newsa o newsie, poświęcamy swój czas, a wątpliwe informacje zapisują się w naszej świadomości. Nawet jeśli okażą się nieprawdziwe, to wielce prawdopodobne, że nigdy się o tym nie dowiemy. Bo kto dziś wraca do wpisów sprzed tygodni?
Autorem wpisu jest Szymon Szymczyk, PR manager w Kolko, prowadzący blog edgerunner.pl.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu