Kolejne ciekawe wydarzenia z dziedziny podboju kosmosu już za nami. Parę dni temu SpaceX Cargo Dragon odcumował od Międzynarodowej Stacji Kosmicznej i bezpiecznie wodował w Atlantyku, przywożąc między innymi leżakowane od roku w warunkach mikrograwitacji wino. New Sheppard wykonał swój kolejny udany sub-orbitalny skok, zapewniając niezapomniane atrakcje manekinowi umieszczonemu w kapsule załogowej. Przełomowe miały szanse być jednak dwa kolejne wydarzenia, ale tylko jedno poszło zgodnie z planem.
Samolotem na orbitę
Virgin Group do kwestii podboju kosmosu podeszło zupełnie inaczej niż konkurencja. Zamiast klasycznie wertykalnie startujących rakiet zdecydowało się na start swoich pojazdów z powietrza. Są one zrzucane na odpowiedniej wysokości przez ich Boeinga 747-400 o sympatycznej nazwie „Cosmic Girl”, w przypadku rakiet lub specjalnego samolotu transportowego „WhiteKnightTwo”, zaprojektowanego dla ich samolotów kosmicznych.
W 2020 r. pierwszy testowy lot Virgin Orbit nie poszedł najlepiej. Rakieta została poprawnie zrzucona, odpaliła silniki, ale w trakcie lotu nastąpiła awaria systemu zasilającego silnik ciekłym tlenem i rakieta musiała zostać zniszczona. Start numer dwa, mający miejsce 17 stycznia, zakończył się pełnym sukcesem, a testowa rakieta wyniosła na orbitę 10 mikrosatelitów zaprojektowanych dla NASA przez amerykańskie uczelnie.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem, Boeing po osiągnięciu wysokości 10,7 km zrzucił rakietę, która po chwili udanie odpaliła swój silnik NewtonThree. Po trzech minutach pracy nastąpiła separacja i prace podjął NewtonFour na kolejne 6 minut. Po kilkudziesięciu minutach silnik odpalił jeszcze na chwilę w celu ustawienia drugiego członu w odpowiednim kierunku i ładunek został umieszczony na orbicie o wysokości 500 km.
To oznacza, że na rynku rakiet nośnych dla satelitów pojawił się konkurent dla Electrona od RocketLab. Obie rakiety mają podobną ładowność i osiągają LEO i SSO. Ciekawe jak system Virgin Orbit wypadnie pod względem kosztów, Electron jak na razie był pod tym względem nie do pobicia.
Niekończąca się opowieść
SLS - projekt, który jak w zwierciadle pokazuje, dlaczego Amerykanie przed pojawieniem się SpaceX zanotowali sporą zadyszkę na trasie kosmicznego wyścigu. Miliardy dolarów, ślamazarne tempo i co rusz problemy techniczne, tak w skrócie można opisać tę znaczoną rozsypującymi się dolarami epopeję.
Tym razem miało być inaczej. Green Run test - finalny sprawdzian przed odesłaniem rakiety na ostateczne przygotowania przed zaplanowanym na koniec tego roku startem, był wręcz z góry przedstawiany jako sukces. Wyszło... jak zawsze.
Test statyczny miał polegać na pracy silników przez nieco ponad 8 minut, czyli tyle ile w trakcie prawdziwej misji. Niestety, już po 45 sekundach komputery pokładowe zwróciły komunikat „MCF” - Main Component Failure dla silnika nr 4, a po kolejnych 20 sekundach test został przerwany.
Pracownicy NASA ciągle nie wiedzą co było powodem awarii, analiza potrwa zapewne kilka do kilkunastu dni. Wiadomo, że pomimo sygnalizacji błędów, feralny silnik prawdopodobnie utrzymywał parametry pracy, aczkolwiek odnotowano też dziwny błysk przy jego osłonie termicznej.
Całość sprawia, że tegoroczny, dziewiczy start stoi pod coraz większym znakiem zapytania. Ciężko uwierzyć, żeby po serii różnych awarii NASA odpuściła powtórkę testu statycznego, nawet jeśli powód przerwania testu okazałby się błahy. Jeśli awaria była poważniejszej natury, to parafrazując hasło reklamowe pewnego serialowego prawnika, „Better call Elon”.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu