Kosmos to nie tylko "fruwające" ciała niebieskie i potężne zjawiska fizyczne — to także miejsce, w którym... można pozyskiwać zasoby. Od lat jest on miejscem rywalizacji, eksploracji i inspiracji, ale coraz częściej staje się także przestrzenią dla biznesu. Według Davida Steitza, byłego wysokiego rangą pracownika NASA, Stany Zjednoczone stoją teraz przed kluczowym wyborem: kontynuować tradycyjną politykę w kontekście przestrzeni kosmicznej czy w pełni otworzyć ją na sektor prywatny. W skrócie: gorączka złota to już nie domena Ziemi, ale właśnie tego, co mamy nad głowami.
Bomba na początek: amerykański przemysł kosmiczny generuje 380 miliardów dolarów rocznie i wspiera 100 tysięcy miejsc pracy. Nie oszukujmy się: program Artemis, z budżetem przekraczającym 100 miliardów dolarów, przy inicjatywach prywatnych zaczyna wyglądać nieco jak... relikt przeszłości. Opóźnienia i koszty zniechęcają praktycznie wszystkich, szczególnie w porównaniu z sukcesami SpaceX i Blue Origin.
Stąd też wizja, w której to prywatne firmy przejmują stery: kreują stałą obecność człowieka na niskiej orbicie okołoziemskiej i rozwijają technologie przyszłości.
Miks publiczno-prywatny
W wizji Steitza ważne są komercyjne stacje kosmiczne. To może być przestrzeń, gdzie w warunkach mikrograwitacji powstają nowe farmaceutyki, zaawansowane materiały czy technologie, które nie mogą być stworzone na Ziemi z oczywistych względów. To zaś stwarza ogromne możliwości gospodarcze.
Nieco karkołomnie natomiast brzmi koncepcja energii słonecznej z kosmosu. Satelity zbierające energię w przestrzeni kosmicznej i przesyłające ją na Ziemię mogłyby spokojnie zapewnić niezależność energetyczną m.in. USA i stać się eksportowym hitem. Przy odpowiednich inwestycjach technologia ta mogłaby wejść w życie już do... 2035 roku. I tu mam spory zgrzyt: nie mamy jeszcze dopracowanych mechanizmów zbierania śmieci w kosmosie, przesył energii z powrotem na Ziemię znajduje się jak na razie w fazie teoretycznej (pomysły są, ale jak na razie nikt ich nie realizuje), a tutaj mówi się, że w ciągu dekady opracujemy możliwość pobierania energii słonecznej w kosmosie? Spójrzcie na świat — porównajcie sobie 2015 i 2025 rok. Czy według Was odbył się tak duży postęp, że spodziewalibyście się w ciągu dekady nowej metody pozyskiwania energii — z kosmosu? Ja jestem bardzo na "nie".
Kosmos niczym "specjalna strefa biznesowa". Czy to dobra droga?
Komercjalizacja przestrzeni kosmicznej oznacza większą efektywność, szybszy postęp i dostęp do nowych rynków. Jednak istnieje ryzyko, że nauka w tych warunkach zostanie zepchnięta na margines. A co z geopolityką? No, właśnie — Chiny inwestują w przestrzeń kosmiczną z jasnymi celami: kontrolą nad zasobami i dominacją technologiczną. Jeśli USA jako największy konkurent Chin nie przyspieszy, to zostanie w tyle. Konsekwencje będą nie tylko dotyczyły gospodarki, ale i kwestii strategicznych: wpływając na bezpieczeństwo świata i pozycję Ameryki w globalnym układzie sił.
Czytaj również: Tego o SpaceX nie wiesz, w tym miejscu lider kosmosu zawodzi
Od tego, co wybiorą USA, zależy przyszłość nie tylko tego kraju, ale i świata. David Steitz ma sporo racji, ale w pewnych względach nieco "przeszacowuje", przede wszystkim możliwości Stanów Zjednoczonych w kontekście realizacji zupełnie nowych technologii — szczególnie w pozyskiwaniu energii. Rozumiem, to wyraz silnego patriotyzmu, który nieco zniekształca optykę człowieka, który od 2 lat już w NASA nie pracuje i próbuje zwrócić uwagę najbardziej możnych tego kraju swoją opinią.
Zapewne mu się to uda — a biorąc pod uwagę, że za sterami amerykańskiego okrętu niedługo stanie Donald Trump, człowiek o silnym rodowodzie biznesowym (wraz z innymi miliarderami, m.in. z Muskiem, który jest wręcz "przyspawany" do przemysłu kosmicznego), jego wizja może się w dużej części ziścić. Choć na pewno nie oczekuję, że za 10 lat Stany będą eksportować energię słoneczną pozyskaną w kosmosie. Szanujmy się — tak po prostu.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu