Internetowi oszuści polują na naiwnych. W jaki sposób? Całkowicie legalnie, poprzez portale z ofertami pracy. Wszystko wskazuje na to, że jeden ze sły...
Internetowi oszuści polują na naiwnych. W jaki sposób? Całkowicie legalnie, poprzez portale z ofertami pracy. Wszystko wskazuje na to, że jeden ze słynniejszych sieciowych zboczeńców, Tomasz W., właściciel kilku szemranych firm istniejących tylko wirtualnie, powrócił, by szukać kolejnych ofiar. Wszystkich naiwnych próbuje wykorzystać finansowo lub... seksualnie!
Od kilku lat śledzę internetowe oszustwa związane z rynkiem pracy i piętnuję nieuczciwych pracodawców (o dziwacznych praktykach w tej materii pisałem niedawno tutaj) - tym bardziej, że sam wielokrotnie poprzez sieć szukałem pracy czy to dla siebie, czy dla moich najzdolniejszych studentów. W 2010 roku trafiłem na Tomasza W. z miasta K.
Jeden z serwisów, w których można poczytać o fenomenie Tomasza W.
Zebrane przez siebie informacje próbowałem przekazać właściwej komendzie policji - niestety, choć trudno w to uwierzyć, nikt nie był sprawą zainteresowany. Tymczasem właśnie namierzyłem w sieci osobę, która ma identyczny modus operandi. Przypadek? Nie sądzę. Najpewniej Tomasz W. powrócił pod innym nazwiskiem i z powodzeniem rozpoczął swój proceder.
Usiądźcie wygodnie, bo opowieść będzie długa, ale ciekawa i ku przestrodze.
Oferta nie do odrzucenia
W 2010 roku, przed świętami Bożego Narodzenia, pojawiło się ogłoszenie o poszukiwaniach redaktora prowadzącego w nowym ogólnopolskim czasopiśmie darmowym. Co nie spodobało mi się w ogłoszeniu? Zwróćcie uwagę, bo nawet lekka paranoja lepsza jest niż brak ostrożności.
- Ogłoszenie zostało napisane nieprofesjonalnie pod względem językowym.
- Zostało umieszczone tylko i wyłącznie na portalach darmowych.
- Nie podano nazwy firmy.
- Nie podano strony www, a jedynie mail założony na darmowym serwerze.
- Podany telefon był numerem prepaidowym.
Oczywiście, powiecie, Drews to burżuj, który nie zdaje sobie sprawy z tego, że ludzie oszczędzają, na czym tylko mogą, a mikro i mała przedsiębiorczość w Polsce nie ma funduszy na duże, płatne ogłoszenia. Do tego projekt był nowy, więc strony www po prostu mogło jeszcze nie być, a właściciel w obawie przed działaniami konkurencji nie chciał podać nazwy firmy. A że napisał ogłoszenie jak kura pazurem? Cóż, to jest biznesmen, a nie polonista. Może skończył technikum rolnicze i dorobił się na handlu burakami? W końcu po to szuka profesjonalnego redaktora, żeby sam nim nie być.
Wszystkie te argumenty rozumiem. Kiedy jednak ktoś ogłasza w sieci, że planuje wydać czasopismo w nakładzie, uwaga, półtora miliona egzemplarzy, a jednocześnie nie ma grosza na zakup profesjonalnego ogłoszenia, powinna zapalić się czerwona lampka. Takowa też mi w głowie zaświeciła, jednak nie mogłem niczego udowodnić, a dysponowałem jedynie wynikającymi z dedukcji podejrzeniami. Sherlockowi Holmesowi to starczało. W realnym świecie mogłem się jednak zdrowo przejechać na skórce od banana.
Nie pozostało więc nic innego, jak dać się złapać na haczyk i sprawdzić temat osobiście. Wysłałem swoje CV, list motywacyjny i dane. Kontakt nastąpił niezwłocznie. Zostałem zaproszony przez miłą, młodą panią na popołudniową rozmowę do biura prasowego, którym okazało się... Coffee Heaven. To jednak nie musiało jeszcze niczego oznaczać, bowiem w tym samym budynku znajdowały się powierzchnie biurowe. Być może firma się dopiero urządza? Lepiej wypić kawę w wygodnym fotelu, niż rozmawiać na placu budowy, n'est-ce pas?
Ponieważ z pełną premedytacją przyszedłem odpowiednio wcześniej, mogłem zobaczyć, jak pani przerabia jednego kandydata za drugim. Kiedy przyszła moja kolej, przedstawiłem swoje kwalifikacje, ponownie wręczyłem uprzednio przesłane mailem dokumenty i referencje, wypiłem kawę i wróciłem wieczorem do domu. Wciąż w ręku nie miałem nic.
Tropię prezesa
Przełom nastąpił... kilkanaście godzin później. Wczesnym rankiem obudził mnie telefon od pani, która zapytała, kiedy mogę rozpocząć pracę. Odpowiedziałem, że natychmiast. Pani rzekła na to, że w takim razie zaraz zadzwoni do mnie sam pan prezes. Tak też się stało - po pięciu minutach oddzwonił Tomasz W., powiedział, że natychmiast chce ze mną podpisać umowę, bo gazeta prawie gotowa, zaraz wydanie i jedziemy z koksem. Przy okazji dowiedziałem się, że firma pana prezesa to wielkie, międzynarodowe przedsiębiorstwo ze sporym kapitałem. Brzmiało dobrze, a raczej brzmiałoby, gdybym miał cztery lata i krótkie spodenki.
Pośpiech Tomasza W. był mocno podejrzany, choć człek ów tłumaczył się tym, że pobrał już pieniądze od reklamodawców (około 10 stron reklam, cennik poniżej).
Odrzekłem więc, że najpierw chciałbym zobaczyć, jak wygląda gazeta, spotkać się, umówić warunki finansowe etc. Sprawa trafiła więc z powrotem do asystentki, która przesłała mi pdfy rzeczonej gazety. Zanim jednak do tego doszło, miałem już w ręku pewien konkretny ślad - mianowicie numer telefonu komórkowego prezesa. Jak się okazało, google+cierpliwość=sukces.
Pan prezes korzystał z numeru prepaidowego, ale nieostrożnie używał go w różnych ogłoszeniach oraz na stronie firmowej. Bingo! Dzięki temu dowiedziałem się, że owa międzynarodowa firma to tzw. Przedsiębiorstwo Innowacyjno-Wdrożeniowe XXX (nazwy nie podaję) - działalność o nieustalonym statusie prawnym prowadzona w... prawdopodobnie wynajętym mieszkaniu prywatnym na terenie obskurnej, starej kamienicy stojącej - co jest w tym przypadku nawet zabawne - vis-a-vis aresztu śledczego!
Według informacji podanej na stronie, XXX dostarczała klientom "rozwiązań, które oferują wykorzystanie najnowocześniejszych technik realizacji projektów. Stosowane przez nas metody outsoursingowe umożliwiają efektywne wdrażanie nowatorskich produktów i usług, oraz znaczące skrócenie drogi przebiegającej od koncepcji do jej wdrożenia. Nowoczesny i ciągle doskonalony system pracy zapewnia elastyczność w dostosowaniu do indywidualnych wymagań Klientów, pragnących działać innowacyjnie".
Takie pitu pitu, żeby nie powiedzieć: bełkot. Poza tą informacją był tylko adres mieszkania, prepaidowy numer komórkowy i formularz mailowy. Nic więcej. Googlując jednak dalej, znalazłem różnej maści ogłoszenia. Okazało się na przykład, że pan prezes robił między innymi nabór do... zespołu rockowego o nazwie tożsamej ze spółką. W związku z tym urządzał warsztaty i przesłuchania. Jak głosiła treść: "w planach nagrania, koncerty, promocja w mediach". Wymagania? Wiek 16-30, co stanie się zrozumiałe w dalszej części niniejszego tekstu.
Prawdziwą bombą okazały się jednak pdfy, które dotarły do mnie już po tym, gdy odkryłem bogate talenta pana prezesa. Otrzymałem bowiem od jego asystentki (z maila identyfikującego się jako... LadyMargaret!) złożoną amatorsko w Corelu gazetkę, pełną potwornych błędów zarówno typograficznych, jak i językowych, ze skradzionymi z sieci zdjęciami.
Fotografie pobrano z iStocka, a żeby uniknąć opłaty, użyto dostępnych bez znaków wodnych poglądówek - zbyt małych, by można było je przeznaczyć do druku. Teksty prawdopodobnie zostały wyłudzone od osób, które uwierzyły w całą tę inicjatywę. Nazwisk więc nie będę podawał, by osobom tym nie szkodzić, a zdradzę tylko, że wśród nich znaleźli się kierownicy, prezesi i przedstawiciele różnych firm i instytucji. Niektóre materiały nie były podpisane w ogóle, tekstów sponsorowanych nie oznaczono, w środku znajdował się nieaktualny program TV, a sama gazeta... nie miała nawet ISSN! Co ciekawe, na stronach znalazło się faktycznie mnóstwo reklam (w tym znanych firm) oraz... oferta nie do odrzucenia - redakcja sprzedawała bowiem kołdry, poduszki, szklane kubki i szczotki do mycia pleców w promocyjnej cenie!
Molestowanie kandydatek, listy gończe i policyjny pościg
ze strzelaniną - o tym wszystkim jutro w następnej części materiału!
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu