Wyobraźcie sobie, że w tym momencie tracicie dostęp do swojego głównego urządzenia mobilnego. Brzmi strasznie, prawda? Zero dostępu do Waszych kontaktów telefonicznych, brak codziennie używanych aplikacji, brak dostępu do maila w telefonie. Na czas absencji pierwszego sprzętu, należy przenieść się na jego substytut. Pal licho, jeżeli jest to ta sama platforma mobilna. A co, jeżeli czeka nas krótka migracja na zupełnie inny system w komórce?
Straciłem dostęp do swojego głównego telefonu i... to wcale nie jest takie straszne
Wizja cholernie nieprzyjemna, prawda? Tak sądziłem do wczoraj, kiedy okazało się, że jedyny kabel do ładowania mojego iPhone'a pojechał w siną dal i odbiorę go dopiero dzisiaj wieczorem. Zapasowy został u mnie w mieszkaniu, a akurat jestem daleko poza miejscem zamieszkania. Telefonu od Apple nie podładuję walającymi się po domu kablami microUSB (chwała niech będzie Lighting), a energii starczyło gdzieś na 4 godziny. Wizja utraty głównego sprzętu mobilnego była straszna tylko przez chwilę. Na szczęście, okazało się, że znalazłem sobie sprzęt z Androidem na pokładzie. Jako, że telefon to dla mnie równie ważne narzędzie pracy jak komputer, musiałem dokonać bardzo krótkiej migracji.
Pobłogosław Panie chmury i synchronizację
Wiecie, ile zajęło mi doprowadzenie urządzenia z Androidem do użytku - czyli tak, żebym mógł na nim spokojnie pracować? Mniej niż 20 minut. W 20 minut na początku dnia zdążę zaparzyć pierwszą kawę i spalić pierwszego papierosa. Przyznam się Wam, że wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, jak "źle" wygląda przymusowa migracja. Po prostu się jej obawiałem, sądząc, że z ogarnięciem zastępczego telefonu zejdzie mi naprawdę sporo czasu - oczywiście biorąc pod uwagę okresową zmianę platformy. W przypadku iOS byłoby znacznie prościej - wystarczyłoby zalogować się do iCloud. W przypadku Androida - nigdy nie korzystałem z tego systemu tak, jakby był to mój pierwszy wybór. Rozczarowałem się? Absolutnie nie.
Na szybko, w głowie zrobiłem sobie listę niezbędnych aplikacji, które muszę mieć "na już". Czyli Trello, Slacka, Messengera, Facebooka, Twittera, Outlooka. Jak coś więcej będzie mi potrzebne w ciągu dnia, po prostu sobie to doinstaluję. Nie jest tego dużo - wystarczy aplikacje pobrać i zalogować się. Nie ma tragedii - wszystko działa tak, jak trzeba i niekoniecznie odczuwam to, że moje niedopatrzenie spowodowało przymusową migrację na zupełnie inną platformę.
Nic odkrywczego, prawda? Siła rewolucji mobilnej tkwi w tym, że mamy te same informacje na różnych urządzeniach. Na tych samych danych operujemy zarówno na komputerze, jak i smartfonie. Niemniej, byłem bardzo zdziwiony, że z ogarnięciem sobie zastępczego sprzętu poszło mi tak szybko. O takich ewentualnościach jak ta po prostu nie myślałem nigdy wcześniej. Choć - zaznaczam - zawsze się ich bałem.
Już nie wspominam o komputerach. Miałem ostatnio sytuację, w której musiałem użyć nie swojego urządzenia do pisania. Gdyby nie to, to tego dnia między innymi na Antyweb nie pojawiło się zupełnie nic. Pomogły wersje aplikacji w przeglądarce. Jedyną bolączką był brak dostępu do plików, których dzień wcześniej nie zsynchronizowałem w chmurą, a aktualnie na nich pracowałem, toteż musiały sobie one "powisieć" dzień dłużej. A tak, nikt na tym nie ucierpiał.
W takich momentach mocno doceniam to, co stało się w ostatnim dziesięcioleciu z technologiami. Tego się nie zauważa na co dzień, gdy wszystko działa tak, jak trzeba. Ale, w sytuacjach kryzysowych człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że cała ta maszyneria działa naprawdę świetnie. I jak się wczoraj okazało - naprawdę życie ułatwia. Przenikalność naszych danych między urządzeniami, platformami to bodaj jedna z największych zalet tego, w jakim kierunku poszły technologie. Gdyby tego nie było, to dzisiaj moja praca odbywałaby się przynajmniej 3 x wolniej. I poprzednio, gdy straciłem dostęp do komputera, pewnie musiałbym wziąć urlop.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu