Felietony

W tym kraju nie da się nie być "sezonowcem"

Krzysztof Rojek
W tym kraju nie da się nie być "sezonowcem"
41

"Sezonowcy" wkurzają wszystkich, stając się ekspertami od każdego tematu w zaledwie kilka chwil. Niestety, ale w naszym kraju nie da się inaczej.

Nie oglądam telewizji. Odkąd skończyłem 16 lat jedyne, po co kiedykolwiek włączam telewizor, to zawody w skokach narciarskich. I nawet tego nie robię w ostatnich latach, od kiedy można ten sport oglądać w wysokiej jakości przez internet. Telewizora się nie pozbyłem - służy mi do oglądania Netflixa, Amazon Prime i jako monitor, jeżeli chce puścić coś z telefonu. Podobna sytuacja ma się z rodzimymi portalami ogólnoinformacyjnymi - nie wchodzę tam jeżeli absolutnie nie muszę. Nie piszę tego, aby pochwalić się tym, jaki to ja jestem "inny od innych", wyjątkowy i jak pogardzam współczesną telewizją. Piszę to, żeby dać wam kontekst do tego, co chcę przekazać. Jestem bowiem jedną z tych osób, które o jakichkolwiek bieżących wydarzeniach dowiadują się głównie z memów. I powiem wam, że takie życie jest bardzo wygodne, bo omija mnie dużo szumu informacyjnego, który następnego dnia przestaje być już aktualny. Jednak co jakiś czas pojawia się temat, którego w ogóle nie kojarzę. Wtedy właśnie udaję się na jakiś portal zasięgnąć informacji o czym w ogóle mowa. I najczęściej jestem przerażony.

Who the f...ck is Iga Świątek?

Z tego miejsca chciałbym zapewnić, że nie mam absolutnie nic do pani Świątek i tego co osiągnęła. Miała jednak pecha stać się idealnym przykładem zjawiska, które chcę opisać. Oto bowiem jeszcze tydzień temu jej nazwisko mówiło coś tylko osobom, które faktycznie interesują się tenisem ziemnym. Ile takich osób jest w kraju? Zakładam, że relatywnie niewiele. No i tak się złożyło, że (przynajmniej z tego, co wiem) Iga wygrała turniej Roland Garros

I się zaczęło.

Jeżeli wejdziecie na dowolny portal, macie obecnie (oprócz informacji o Covidzie, a jakże) praktycznie stream 24/7 z życia Igi. Co zrobiła rano, z kim rozmawiała, jakie skarpetki założyła. Anonimowi "celebryci" wypowiadają się o jej zwycięstwie i tym, co powinna zrobić z kasą. Pod postami - tysiące komentarzy. Przypominam - mówimy tu o (nie bójmy się tego słowa) do tej pory anonimowej dla większości osób tenisistce, która wygrała turniej o którym słyszało wcześniej kilkanaście osób w kraju. Gdybyście miesiąc temu zrobili ankietę na temat tego, czy ktoś lubi roland garos prawdopodobnie odpowiedzią, którą otrzymalibyście najczęściej byłoby: "Tak, szczególnie w kebabie z kurczakiem". Nieprzekonani? Otóż tak wyglądają Google Trends dla dwóch popularnych ostatnimi czasy haseł.

Za rok nikt nie będzie o tym pamiętał

Niestety, ale schemat działania pozostaje zawsze ten sam. Jeżeli tylko jakiś rodak odniesie w czymś sukces, media ogólnoinformacyjne biorą go na warsztat z taką mocą, że Elektrociepłownia Siekierki musi zamawiać dodatkowe wagony węgla bo nie starcza prądu dla redakcji. Każdy aspekt życia takiej osoby jest przemielony, przeżuty i opowiedziany. Na tydzień Polacy stają się ekspertami w (dowolne skreślić) biegach narciarskich/siatkówce/wyścigach F1. A potem wszystko gaśnie. Kto dziś wie, co dzieje się ze Zbigniewem Bródką, sensacyjnym zdobywcą olimpijskiego złota w Soczi w 2014 roku? Cicho także o Oldze Tokarczuk - a przecież wszyscy tak ochoczo pokazywali się z jej książkami po tym, jak otrzymała nagrodę Nobla. Ba, odbył się nawet mały publiczny lincz, kiedy Jacek Piekara stwierdził, że gigantycznym sukcesem jest Sapkowski a nie Tokarczuk, chociażby ze względu na to, że jego twórczość doceniło więcej czytelników, a nie wąskie grono jury i media w bałwochwalczym szale. Podpisywałem się pod tą opinią rękoma i nogami i choć mam olbrzymi szacunek do pani Tokarczuk, trafnie przewidziałem, że za kilka miesięcy po jej sukcesie nie będzie śladu. A Wiedźmin jak się sprzedawał, tak się sprzedaje.

W tym kraju nie da się nie być sezonowcem

Ten sam schemat powtarza się przy każdej możliwej okazji. W pierwszej fazie jest szał i obserwowanie każdego ruchu danej osoby. Faza druga to przewidywanie przyszłości - jakie kolejne zawody wygra sportowiec, jaki będzie jego kolejny transferowy ruch czy też jaką nagrodę zgarnie dzieło twórcy. Potem przychodzi moment na spojrzenie w przeszłość. Wtedy to dowiadujemy się że system szkolenia w danej dziedzinie sportu jest tak zły i niedofinansowany, że sportowcy musza jeść kamienie żeby przeżyć, a Polacy czytają tak mało, że nawet etykieta domestosa raz na miesiąc jest sukcesem. Takie materiały oczywiście nic nie wnoszą (nie widziałem, żeby budowano ostatnio jakiś nowy tor do łyżwiarstwa szybkiego). Finalnie o danej osobie albo się zapomina, albo przychodzi "next big thing" i całość zaczyna się od nowa.

Niestety, portale ogólnoinformacyjne bardzo dobrze wiedzą, jak zareklamować daną treść tak, żeby praktycznie odmówić ich użytkownikom prawa do ignorancji. Nie dokopiesz się do interesującej cię kategorii, jeżeli najpierw nie zobaczysz 15 zajawek artykułów poświęconych tenisowi ziemnemu. Taki zabieg ma wywołać w człowieku poczucie, że oto dzieje się coś wielkiego, ważnego i przełomowego, o czym trzeba wiedzieć, żeby nie wyjść na idiotę. Nawet jeżeli chodzi o turniej, który do tej pory nikogo nie obchodził. I patrząc po odsłonach - taki zabieg działa perfekcyjnie. Nie narzekajmy więc, że Polska jest pełna sezonowych fanów, jeżeli dysponujemy wartą miliardy złotych maszyną do ich produkowania.

I oczywiście - nie należy przesadzać też w drugą stronę. Zainteresowanie mediów to dla sportowca korzyść, chociażby w negocjacjach ze sponsorem na temat kolejnego kontraktu. Niestety, procesem ubocznym takiego procederu jest fakt, że do takich "fanów" nie za bardzo jest się co przywiązywać.

A  reszta zaczyna mieć wałkowanego tematu po prostu dosyć.

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu