Zastanawialiście się kiedyś nad tym, ile sprzętu elektronicznego znajduje się w samolocie wypełnionym pasażerami albo autobusie, który ma pokonać dłuższą trasę? Jeśli tak, pewnie doszliście do wniosku, że jest tego sporo: niektórzy wożą mnóstwo urządzeń, jak gdyby zamierzali tym handlować. Wymnożone przez kilkadziesiąt czy kilkaset osób daje górę elektroniki. A znaczna część tych urządzeń jest włączona, by umilać życie pasażerom. Jednym umila, innym zakłóca spokój...
Podróż samolotem czy autobusem to dzisiaj festiwal elektroniki. Dużo mamy tego przy sobie...
Podróż w dzisiejszych czasach nie jest tym samym przeżyciem, jakim była jeszcze dekadę temu. A z tą sprzed dwóch dekad trudno to nawet porównać. I nie chodzi tu o środki transportu - te mogą być bardziej nowoczesne, ale drastycznego przeskoku nie obserwujemy. Sprawa dotyczy tego, co robimy podczas podróży i dzięki czemu stało się to możliwe. Jak to wyglądało dziesięć lat temu? Kilka, czasem kilkanaście godzin jazdy czy lotu umilały przede wszystkim rozmowa, gra w węża na komórce, lektura papierowej książki, odsłuch plików mp3 zgromadzonych na odtwarzaczu czy telefonie. Do tego dochodziło jeszcze jedzenie. Dwie dekady temu wyglądało to bardziej ubogo - odpadała komórka (zazwyczaj) i odtwarzacz, występować mógł discman czy walkman. A dzisiaj?
Dzisiaj jestem pod wrażeniem tego, ile jedna osoba może upchać elektroniki w plecaku czy torebce, czasem także na sobie - wszak żyjemy w czasach, gdy rozkręca się rynek wearables. Każdy pasażer ma smartfon. Jeśli nie każdy, to zdecydowana większość. I owa zdecydowana większość z niego korzysta - Facebook sam się nie sprawdzi, warto przejrzeć doniesienia z Polski i świata, poczytać ploteczki, wrzucić fotę na Insta, by znajomi wiedzieli, że jest się w podróży. Na smartfonie można obejrzeć film, ale do tego lepsze jest urządzenie z większym ekranem - tablet lub laptop. Nie ma z tym większego problemu, ludzie wożą i korzystają. Wszak podróż bez filmu, to nie podróż.
Przeciętny pasażer założy słuchawki, włączy muzykę głośniej niż wypada i głośniej niż są to w stanie znieść jego uszy, po czym będzie patrzył w świecący ekran. Na wyższym poziomie wtajemniczenia dorzuci do tego np. laptop, by zagrać czy popracować. Jednym przewodem połączy oba urządzenia, drugim podepnie to do gniazdka pod fotelem. I świeci - efekt jest szczególnie widoczny, gdy świeci kilka-kilkanaście osób w autobusie spowitym nocą. Oczywiście nie można zapomnieć o czytnikach ebooków czy smartwatchach. Do tego dorzućmy powerbanki czy konsole mobilne i mamy prawie komplet. Prawie, bo o wszystkim pewnie nie pamiętam.
Jeśli kiedyś człowiekowi mogły przeszkadzać głośne rozmowy współpasażerów, chrapanie albo ciamkanie (nadal obecne), tak teraz dochodzi kilka innych rzeczy: od połączeń telefonicznych, które ludzie zamierzają załatwić przy wszystkich, przez słuchanie muzyki z podkręconymi decybelami, po wspomniane wyświetlacze, których światło jest przecież uznawane za swego rodzaju zanieczyszczenie. W pełni rozumiem to, że owa elektronika jet wykorzystywana na masową skalę - m.in. po to została stworzona, umila pasażerom czas i odwraca uwagę od trudów podróży. Sęk w tym, że w pewnym momencie i przy określonej skali ten sprzęt sam staje się trudem podróży: jeśli nie dla użytkownika, to dla przynajmniej części współpasażerów. Nie narzekam - po prostu stwierdzam fakt. Noc spędziłem na obserwacji i dopiero teraz zauważyłem, jak dzisiaj wygląda podróż, ile sprzętu przy sobie nosimy (ewentualnie zabieramy do środka lokomocji) i jak wygląda autobus z wyłączonym światłem. Zdecydowanie nie jest ciemny...
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu