Doskonale wiem, że wszystko o czym dziś napiszę wynika w dużej mierze z tego, jakie osoby dodałem do znajomych na Facebooku. Wybaczcie, lubię Was, ale...
Pierwszy płatek śniegu najpierw spada na Facebooka
Pierwszy komputer, Atari 65 XE, dostał pod choinkę...
Doskonale wiem, że wszystko o czym dziś napiszę wynika w dużej mierze z tego, jakie osoby dodałem do znajomych na Facebooku. Wybaczcie, lubię Was, ale kiedy za oknem spadają pierwsze płatki śniegu, mam ochotę większość z Was zablokować.
Niejednokrotnie pisałem już na łamach AntyWeb, do jakich celów używam serwisu Facebook. Dla mnie to przede wszystkim szybki i wygodny kontakt – w wielu przypadkach wygodniejszy niż mail czy sms. Jednocześnie staram się śledzić wpisy osób, które niejednokrotnie oszczędziły mi samodzielnego szukania w sieci pewnych informacji. Ot prosta zależność – mamy wspólne zainteresowania, jest duża szansa na to, że znajdę na Twojej osi czasu interesujące mnie informacje o muzyce, grach, technologiach albo zdjęcie fajnie wytatuowanej dziewczyny. Są jednak momenty, kiedy zastanawiam się czy nie polokować wszystkich innych z listy znajomych, żeby oszczędzić sobie przedzierania przez durne wpisy o sprawach nie tyle błahych, co tak okropnie oczywistych i – nie bójmy się użyć tego słowa – głupich, że aż bolą mnie zęby.
Pada śnieg, pada śnieg, śmieją się bałwanki
4 grudnia 2013 roku, jedna z warszawskich siłowni. Ledwo zipię, kończąc właśnie trening. Patrzę przez duże okno i widzę, że lampy podświetlają płatki śniegu. Pierwsze płatki śniegu tego roku. No dobrze, niby coś tam wcześniej już padało, ale tylko w kilku rejonach Polski. Wiem, że to, co zaraz zrobię będzie najgorszym pomysłem tego dnia. Włączam Facebooka w telefonie doskonale wiedząc, czego mogę się spodziewać. Zaciskam zęby, biorę dwa oddechy i czytam. A gdzieś w środku coś we mnie umiera.
„Śnieg!!! Nareszcie!” „Pierwszy śnieg!!” I tak dalej i dalej, i dalej… Oprócz suchych wpisów, podobnie jak w latach ubiegłych miłośnicy pierwszego śniegu chwytali w ręce telefony i trzaskali zdjęcia. Żeby jeszcze chociaż jedno było ciekawe. Niestety 99% to nieostre „szybciory”, na których praktycznie nic nie widać.
Tak samo szybko jak śnieg padać przestał, tak zniknęły śnieżne statusy. Niesmak jednak pozostał. W ubiegłym roku krążył po Facebooku pewien obrazek z zabawnego profilu Faktoid, który celnie podsumowywał śnieżne szaleństwo użytkowników serwisu. Niby wszyscy śmiali się razem z autorami, niby ukryty walor edukacyjny złapał każdy, a tymczasem w kolejnym roku widzę dokładnie to samo. Nawet nie próbuję zrozumieć co kieruje autorami, ale skoro już koniecznie musieli pochwalić się tym, że widzą pierwszy śnieg (jakby wszyscy naokoło byli niewidomi), to chociaż można było przekazać jakąś istotną informację, ewentualnie zabawny obrazek, z którego bym się pośmiał. No bo sami powiedzcie, nie lepiej byłoby przepisać wpis „W xxx pierwszy śnieg, nieźle się rozpadało. Na ulicy xxx spory korek, omijajcie tę trasę. Nie widać nigdzie piaskarek i solarek, jest naprawdę ślisko”. Są informacje? Są. Jest pierwszy śnieg? Jest. Z siłowni wracałem do domu w adidasach, ślizgałem się jak na lodowisku. Faktycznie taki status niewiele by mi w tej sytuacji pomógł, ale miałbym przynajmniej świadomość tego, że przeczytałem coś przydatnego. Swoją drogą to też dość ciekawe zjawisko w Internecie. Wszyscy szaleją na punkcie pierwszego śniegu, są rozgoryczeni kiedy nie ma go w święta, a kiedy zima pokazuje swoje prawdziwe oblicze każą jej wypier…
Nie tylko śnieg
Pierwsze płatki śniegu to tylko jeden z przykładów tego, jak działa polska część Facebooka. Każdy, kto używa tego serwisu często, doskonale wie, że są momenty, kiedy najlepiej się wylogować i pod żadnym pozorem nie włączać. Mecze polskiej reprezentacji można śledzić bezpośrednio na serwisie, choć dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że za każdym razem pojawiają się dokładnie te same teksty. Chociaż przyznaję, widzę tendencję do coraz bardziej wymyślnych sposobów na kpiny z naszych piłkarzy. Jeśli macie odwagę i akurat traficie na mecz, w którym z naszej strony padną bramki, policzcie ilu znajomych na Facebooku napisze szybki „goool!!!”. A na koniec spotkania będzie autorem krótszego lub dłuższego wpisu dotyczącego imprezy. Nie ważne, że nie lubi piłki i się na niej nie zna.
A incydent ze spaloną tęczą na Placu Zbawiciela? Niby gdzieś tam wcześniej mignęła mi informacja o tej instalacji, ale nie czułem ani chęci, ani potrzeby jej oglądania. Ktoś bardziej zaangażowany ze znajomych wkleił zdjęcie i tyle ją widziałem. Ale po 11 listopada praktycznie każdy musiał dołożyć swoje trzy grosze i zalać serwis zdjęciami lub przemyśleniami. Jedni czuli się poruszeni i zniesmaczeni wyzywając innych od faszystów i wandali, drudzy pomysł spalenia pochwalali rzucając w stronę tych pierwszych niezbyt cenzuralne określenia. A reklamy na Facebooku wyświetlały się jak szalone. Ktoś dziś pisze o spalonej tęczy? Nie.
Internet nie lubi telewizji
Polski Internet to ciekawe miejsce. Z jednej strony piętnuje telewizje za ciągłe drążenie tego samego tematu i zalewanie nim każdego pasma wiadomości, z drugiej robi dokładnie to samo, denerwując tych, którzy chcieliby dokopać się przez serwis społecznościowy do innych, ciekawych dla nich informacji. Tych, o których pisałem na samym początku. Mata zmarłej tragicznie Madzi z Sosnowca była tego doskonałym przykładem. Nie przypominam sobie, żeby jakiś temat był w ostatnich latach tak mocno eksploatowany w mediach. W telewizji trąbiono o tym bez przerwy – jak już nie o samej tragedii, to śledztwie, jak nie o śledztwie, to rodzicach dziewczynki. Nie wiem jak Wam, ale mi nie udało się na te informacje nie trafić. Skoro telewizja nie dawała mi spokoju, wskakiwałem do sieci. Rozumiem dziesiątki wpisów na dużych serwisach, liczą się przecież kliki. Ale naprawdę musieliście mielić ten temat na Facebooku?
Ja wiem, ze Web 2.0, że tworzymy ten świat wszyscy, ale wnieśliście coś nowego? Nie. Bazując na w dużej mierze wyssanych z palca opowieściach mediów, puszczaliście ten temat w świat jeszcze mocniej, stając się istotnym elementem machiny, przez którą Polska żyła już nie tyle sprawą tragicznie zmarłego dziecka, co całą otoczką tematu. To są te momenty, kiedy mam ochotę opuścić polski Internet i skupiać się wyłącznie na zagranicznych stronach, patrząc na statusy ludzi spoza Polski. Czy jedynym rozwiązaniem jest zrobienie listy irytujących znajomych i ich zablokowanie? Po środowym śnieżnym spamie chyba tak właśnie zrobię.
Powiecie, że można z Facebooka nie korzystać i nie poruszać tematu, na który nie mam żadnego wpływu. Z drugiej strony amerykański serwis i jego polscy użytkownicy to ogromny wór ciekawych zjawisk społecznych, których próżno szukać gdzie indziej. Czytałem już dziesiątki tekstów o tym, że na FB zrobił się totalny śmietnik, a serwis prezentuje gorszy poziom niż Nasza-Klasa po wprowadzeniu Śledzika. Nie zaprzeczam, choć jeszcze nie zamierzam uciekać mając nadzieję, że selektywne śledzenie aktywności konkretnych znajomych, dostarczających ciekawe treści będzie najlepszym pomysłem. Z jednej strony dotrę do interesujących informacji, z drugiej jestem prawie pewien, że nie przegapię najciekawszych wirali – wystarczy przecież czytać wpisy jednej, dwóch osób, które są zaciekawione social media. Chciałbym napisać, że coraz popularniejszy w Polsce Twitter jest wolny od tych irytujących zjawisk, ale napisałbym kłamstwo. To jednak dla mnie pewna lekcja. Lekcja o tym, że warto co jakiś czas weryfikować listę obserwowanych osób. Pozostaje jeszcze przez wielu zapomniane lub kompletnie zignorowane Google Plus. I może faktycznie warto przenieść większość swojej społecznościowej aktywności właśnie tam. Pewnie nie będę miał odpowiedniej wiedzy, żeby brać udział w części dyskusji, ale przynajmniej nikt nie zaleje mnie wpisami o kolejnym ataku zimy.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu