Przeglądarki internetowe

Otwarte standardy Mozilli vs natywne aplikacje Google - czym różnią się dla normalnego użytkownika?

Rafał Kurczyński

Fan mobilnych okienek, technologii internetowych o...

Reklama

W dzisiejszej sieci królują trzy przeglądarki: Chrome, Firefox i Internet Explorer. Co się jednak stanie, gdy Microsoft z Fundacją Mozilli staną po je...

W dzisiejszej sieci królują trzy przeglądarki: Chrome, Firefox i Internet Explorer. Co się jednak stanie, gdy Microsoft z Fundacją Mozilli staną po jednej stronie, będąc twórcami i promotorami otwartego oprogramowania? Google się wybije. Mozilla wraz z Microsoftem (cholerka, aż ciężko to napisać) są kompanami w promocji i rozwoju otwartych standardów internetowych, takich jak HTML5 i CSS3.

Reklama

Google, będąc projektem zamkniętym (w sumie, z popularniejszych przeglądarek jedynie Firefox jest otwartą przeglądarką) korzysta z wolnych standardów rozwijanych przez Fundację Mozilli, dodając do niego własny kod, którym naturalnie nie dzieli się z innymi – bo to Google. Fundacja posiadając własną pozycję i renomę, rozwija swoją wizję otwartego internetu dostępnego dla każdego, kto posiada przeglądarkę obsługującą otwarte standardy – bez wtyczek, bez dodatków – wszystko działa jak należy, a my nie musimy martwić się o brak wsparcia. Naturalnie, rozwijanie swojej wizji to jedno, a tworzenie czegoś dla ludzi to drugie – dlatego bardzo szanuje Fundację Mozilli za jej projekty. Rzeczą, którą w wizji Mozilli lubię, jest to, że korzystając z HTML5, będziemy mogli uruchamiać ciekawe aplikacje i gry, odtwarzać filmy na YouTube oraz korzystać z pełnoprawnego smartfona czy tabletu – czy to nie jest ciekawa wizja? Co prawda, wszystko ma swoje korzyści – w tym przypadku chodzi o spopularyzowanie standardu HTML5 + CSS3 jako idealne języki programowania, dzięki czemu każdy z nas, korzystając z każdej platformy, będzie mogli uruchomić aplikacje pisane w internetowych językach – niezależnie, czy będzie to Linux, OS X, Windows, Android, iOS, a może wkrótce nawet Windows Phone – chciałbym zobaczyć na nim Firefoksa.

Po drugiej stronie lustra

Google tworząc swoją potęgę, jaką są usługi internetowe, system Chrome OS czy Android nie ma czasu na sentymenty. Twórca otwartego oprogramowania, jakim jest Chromium (którego kod źródłowy został przejęty przez twórców Chromium Project) czy Android, tworzy własną zamkniętą platformę internetową, jaką jest Chrome OS – a wszystko po to, aby podobnie do Androida, zebrać wokół siebie programistów i producentów sprzętu, tworząc konkurencję dla Windowsa, OS X i Linuksa – wszystko sterylnie zamknięte przed wyciekami, dzięki czemu dobrze zoptymalizowane Chromebooki sprzedawane są już za 200 dolarów, stając się hitem sprzedaży w USA, czemu się nie dziwię – raz, internet mobilny jest u nich rzeczą codzienną i ogólnodostępną, dwa – wiele osób nie potrzebuje korzystać z zaawansowanego systemu operacyjnego, potrzebując czegoś do komponowania i konsumowania treści w sieci – taki laptop, któremu bliżej do polityki tabletu niż do przenośnego komputera. Dlatego też pomimo stosowania otwartych standardów internetowych oraz ich rozwijania, Google zachęca programistów do pisania aplikacji w języku natywnym dla przeglądarek Google, dzięki czemu jedynie przeglądarki oparte o silniku Chromium są w stanie je uruchomić (np. Opera Next). Leży to w interesie Google, które w końcu zacznie zarabiać na sprzedaży aplikacji oraz na samych Chromebookach, a sposób korzystania z komputerów się zmienia, dzięki czemu coraz więcej osób woli kupić konsolę do gier, smartfona – do przeglądania sieci i laptopa – do jakichś lekkich prac i głębszego korzystania z sieci internetowej. Co jednak, gdy ktoś nie potrzebuje komputera do pracy, posiada konsole i smartfona, oraz potrzebuje jedynie czegoś lekkiego do sieci? W takim przypadku istnieją dwa rozwiązania – Chromebook lub komputer hybrydowy. Tak więc, jak widzicie – Google znalazło swoją niszę, my jako użytkownicy na tym zyskujemy lub tracimy – dlaczego tracimy?

Jeden zyska, drugi traci

Jak to w naturze, nic nigdy nie ginie, dlatego też korzystając z Chrome jesteśmy rozpieszczeni z możliwości obsługi wielu ciekawych aplikacji stworzonych z myślą o systemie Google, które mogą być wspierane przez takie dobrodziejstwa jak silnik przeglądarki Blink z wbudowanymi w niego powiadomieniami dostępnymi na każdym systemie operacyjnym.


Prócz tego, aplikacje dla Chrome potrafią udawać normalne aplikacje, czego efektem jest możliwość uruchamiania ich w pojedynczych oknach tak, jak miejsce miałoby to z normalnymi aplikacji co jest szczególnie wygodne w przypadku braku natywnej aplikacji dla naszego systemu – np. SkyDrive, Google Docs czy Evernote w Ubuntu. Niestety, chcąc skorzystać z innej przeglądarki niż ta od Google, wszystko zaczyna się komplikować. Nie mamy powiadomień – choć z pomocą przychodzą webapps w Ubuntu, które działają jak chcą. Nie mamy też aż tak dynamicznie działających aplikacji internetowych, lub w ogóle ich nie mamy, ponieważ Google nie udostępnia swojego natywnego kodu, a taki Firefox czy Internet Explorer korzystają przecież jedynie z wolnych rozwiązań – dlatego też, chcąc nie chcąc Google uzależnia nas od siebie, tworząc ze swoich usług centrum Internetu – jak głupio by to nie zabrzmiało.

Dlatego też, będąc użytkownikiem nie mającym większej wiedzy i potrzeb, idealnie korzystać będzie Ci się z każdej przeglądarki, nawet z Internet Explorer 11, w której właśnie piszę ten artykuł. Do niedawna jej nienawidziłem, dziś korzystam z niej tak samo chętnie, jak z Firefoksa na Ubuntu - dlaczego nie Chrome? Bo czuje, że mnie do siebie uzależnia - a to nie jest nic miłego. Planuje kiedyś nabyć Chromebooka, jednak póki co chce zobaczyć w tym systemie parę zmian - dlatego też wystarcza mi Firefox czy Internet Explorer, bo po co uzależniać się od jednej platformy? Kiedyś może przyjść dzień, w którym zachce nam się zmienić platformę w której działamy - i będziemy na to gotowi.

Grafika: [1] [2]

Reklama

Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu

Reklama