Jako użytkownik komputerów z jabłkiem od ponad 25 lat z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy z wypiekami na twarzy i kilkuset złotymi w ręku czekało się na zakup płyty z nową wersją macOS X. Aktualizacje systemu do nowej wersji kosztowały początkowo 129 dolarów, jednocześnie przynosiły tak wiele nowości i usprawnień, że miało to wręcz posmak przygody. Wraz z kolejnymi „gatunkami kotów” system rozwijał się dynamicznie, dając nam coraz to nowsze narzędzia zwiększające produktywność. Cena aktualizacji spadła do symbolicznych 19 dolarów, ale Jobs, a za nim całe Apple, traktowało macOS jako pełnoprawny produkt. Żeby wyrwać te kilka dolarów, musieli dać klientowi coś satysfakcjonującego.
Miłe złego początki
Niestety, ta wizja ciągłego rozwoju i poprawy systemu umarła wraz z założycielem firmy. Tim Cook wykonał ruch, który w pierwszym momencie ucieszył większość użytkowników, macOS stał się darmowy. Niestety, wraz z tym pozornie wielkopańskim gestem przyszło kilka mniej przyjemnych rzeczy. Irracjonalny program corocznych aktualizacji spowodował ogólny zjazd jakości systemu. Sztuczne porzucanie wsparcia dla starszych, często bardzo mocnych, komputerów zirytowało wielu lojalnych użytkowników. Najbardziej zauważalną wadą nowych macOS było jednak zamrożenie rozwoju systemu w zakresie interfejsu użytkownika i rozszerzania jego możliwości.
Owszem, pozwalano Jonemu Ive’owi do woli pobawić się kolorami i ikonkami, programiści radowali księgowych unifikacją technologii z tymi pochodzącymi z iOS, ale jeśli chciało się w prosty sposób dodać zdarzenie z systemowego Kalendarza, dalej trzeba było otwierać całą aplikację. W pewnym momencie można było nabrać podejrzeń, że wszystkich specjalistów UI/UX przerzucono do pracy nad iTunes. Ten ostatni był jedyną systemową aplikacją wzbogacaną regularnie o nowe funkcje. Oczywiście ze znanym wszystkim, opłakanym skutkiem.
W efekcie, jeśli postawimy obok siebie komputery z macOS od 10.9 do 10.15, użytkowo nie znajdziemy zbyt wielu różnic. Ot, tutaj pozbyto się Dashboarda, tam dołożono mało użyteczny Touch Bar w laptopach, tu coś wykastrowano, tam przywrócono. Rozwój Findera i aplikacji systemowych zatrzymał się na całą dekadę.
Interwencja z zewnątrz
Na szczęście rynek nie znosi próżni, a architektura systemu jest jeszcze na tyle otwarta, że pozwala rozszerzać jego użyteczność, dzięki oprogramowaniu zewnętrznych deweloperów. A Ci są znacznie bardziej kreatywni niż ich koledzy z Cupertino. Gdy dziś patrzę na mojego Maka, okazuje się, że chętniej od Findera używam Forklifta. Toporny, systemowy Kalendarz został zastąpiony przez Fantastical. Za zarządzanie kontaktami odpowiada genialny Cardhop. Dzięki nim mogę z obu podstawowych narzędzi korzystać z paska menu, bez ciągłego przełączania pomiędzy programami.Idźmy dalej:
- 1Password, pomimo że system nie pozwala mu działać w każdym miejscu, posyła Keychain na deski już w pierwszej rundzie,
- Spotlight w zestawieniu z Alfredem jest toporny, nieintuicyjny i ma tylko ułamek jego możliwości,
- CopyLess 2 pomaga mi w czytelny sposób zarządzać schowkiem,
- Typeface pokazuje Font Bookowi, jak powinien wyglądać prosty manager czcionek,
- zarządzanie plikami, oprócz wspomnianego Forklifta, wspomagają programy typu Shelf czy File Cabinet,
- Dozer ułatwia zarządzanie mini aplikacjami na górnej belce,
- Gestimer w zabawny i błyskotliwy sposób pilnuje mojego czasu,
- SideNotes wyparł systemowe Notatki.
Na osobny artykuł zasługuje wspomniany już Alfred, będący czymś w rodzaju Terminala dla normalnych ludzi. Odpowiednio skonfigurowany, pozwala błyskawicznie dokonywać operacji systemowych, wyszukiwać na dyskach, stronach czy bezpośrednio portalach ogłoszeniowych. Dzięki jego Workflows można tłumaczyć teksty, sprawdzać pogodę, kursy walut, obsługiwać Mapy, iTunes, Spotify i wiele innych rzeczy. Jeśli miałbym wziąć na pokład Maka tylko jeden „dopalacz”, zdecydowanie byłaby nim ta właśnie aplikacja.
Zmiany pod maską
Nawet gdy zagłębimy się pod maskę systemu, gdzie teoretycznie Apple powinno rządzić i dzielić, okazuje się, że w wielu miejscach bardziej ufam produktom firm trzecich. Ponieważ większość rzeczy obsługuję prosto z klawiatury, ale osiągnąć satysfakcjonujące „workflow”, musiałem zaopatrzyć się w Keyboard Maestro. Systemowa obsługa skrótów klawiaturowych jest po prostu uboga. Po tym, gdy w jednej z wersji systemu bez ostrzeżenia wycięto narzędzia do zarządzania dyskami spiętymi w RAID, za opiekę nad nim zaczął odpowiadać SoftRAID. Po niemiłej przygodzie z Time Machine, za dodatkowe backupy odpowiada Carbon Copy Cloner. Rewolucyjnego kiedyś, ale zupełnie nieintuicyjnego Automatora w większości sytuacji zastąpił mi Hazel. Dock do dziś nie dorobił się „kulturalnej” opcji dodawania odstępów pomiędzy aplikacjami. Choć ta opcja jest zaszyta w systemie, aby z niej skorzystać, trzeba posiłkować się Terminalem. Zresztą, w jakim kierunku Dock mógłby się rozwinąć, pokazuje uBar, czyli jego zewnętrzna, alternatywna wersja. "Cupertino, start Your fotocopiers" - chciałoby się rzec.
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
[okladka rozmiar=srednia]
[/okladka]
Niektórych może zaciekawić, jak taka ilość działających w tle dodatków wpływa na obciążenie komputera. Otóż, jeśli dobrze wybierzecie narzędzia, praktycznie w ogóle nie mają wpływu na system, co można sobie sprawdzić przy pomocy Monitora Aktywności. Powiem więcej, aplikacje które wymieniłem powyżej, to nie koniec, takich rozszerzeń macOS mam jeszcze co najmniej kilka. To zresztą będzie temat kilku artykułów, w których pokażę Wam, jak tak stuningowany system potrafi przyśpieszyć pracę. Dodajmy, że większość tych programów wygląda tak dobrze, że bez problemu zaakceptowałby je Steve Jobs. Co jest niemałym sukcesem w czasach, gdy Apple promuje iOS-owe potworki portowane dzięki Catalystowi.
Windows czyli groch z kapustą
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego w takim razie nie Windows? System Microsoftu faktycznie rozwija się bardzo dynamicznie. Problem w tym, że z różnych względów pracuję na nim całkiem sporo. Mimo że doceniam jego postępy, chaos który ciągle w nim panuje, powoduje że nadal jest bardziej toporny w użytkowaniu od czystego macOS. Co więcej, prawdopodobnie w związku z architekturą systemu, nie ma dobrych jakościowo odpowiedników większości z wymienionych aplikacji. Przykre jest także to, że niektóre fajne rozwiązania, takie jak np. Kontakty na pasku zadań, są bezużyteczne przez brak wsparcia w innych programach niż systemowe. Dla zwykłego człowieka, potrzebującego intuicyjnego narzędzia z eleganckim GUI, system z jabłkiem jest ciągle o wiele lepszy. A taki jak u mnie, bogato wyposażony w nowoczesne wspomagacze, zostawia Windowsa daleko w tyle.
Patrząc na tę długą listę dodatkowych narzędzi, można dojść do smutnego wniosku, że elementy systemu z Cupertino, które 10 lat temu wyznaczały trendy w zakresie użyteczności, dziś trącą myszką z powodu braku koncepcji rozwoju macOS prezentowaną przez Cupertino. Siły przerzucono na rozwój iOS, budowę usług, a produkt który miał stać się według Jobsa ciężarówką świata postPC, przestał otrzymywać od swojego producenta wsparcie, aby móc tę rolę wydajnie pełnić. Co najlepsze, podliczając wydatki jakie przez lata poniosłem na ten zewnętrzny rozwój macOS, okazuje się, że opłaciłoby to przynajmniej kilka dawnych upgrade’ów. Z perspektywy czasu, dla zaawansowanego użytkownika, niewiele się więc zmieniło, różnica jest taka, że kasa za innowacje nie idzie do skarbca w Cupertino. W sumie, może to i dobrze.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu