Oj nie, ta rywalizacja się dopiero rozkręca. Choć nie widzimy jej na co dzień, nie jest w pełni transparentną publiczną wymianą zdań i opinii, to do swego rodzaju przepychanek dochodzi od czasu do czasu, gdy ktoś zdecyduje się zabrać głos. Teraz nadeszła kolej na Netfliksa, który ustami Teda Sarandosa przypomina o tym, jaką krzywdę wyrządzają nam staromodne zasady dystrybucji filmów.
Z jednej strony można zazdrościć wszystkim młodym osobom, że dorastają w czasach, gdy wszystko podane jest na tacy - każda informacja, każdy rodzaj multimedialnej treści jest w zasięgu kilku kliknięć - ale z drugiej strony cieszę się, że dane mi było zahaczyć o okres, w którym nie mijało kilka sekund od pojawienia się zachcianki do jej realizacji. Mówimy tu oczywiście o grach, książkach, muzyce i filmach oraz serialach. Te ostatnie dwie kategorie doczekały się nie lada rewolucji. Przypomnijmy sobie bowiem nawet początek lat 2000, gdy ramówka telewizyjna dyktowała nam plany na wieczór, a po film na weekend maszerowało się do wypożyczalni wideo. Spędzone tam godziny wspominam z niemałą nostalgią, szczególnie, że po gigancie takim jak Blockbuster w USA, gdzie takich punktów było kilkanaście tysięcy, pozostał tylko jeden.
Nie bójmy się tego powiedzieć - Netflix we spół z innymi serwisami jak Amazon (Prime) Video czy Hulu, zrewolucjonizował tę branżę, najpierw umieszczając filmy i seriale w sieci, a później produkując własne tytuły, które dystrybuuje na własnych zasadach. Zasadach niezgodnych z dotychczas obowiązującym kodeksem. Cotygodniowe premiery nowych odcinków miały swoje zalety - uwielbiałem te dyskusje o wydarzeniach z ostatniego odcinka i dywagacje na temat tego, co może wydarzyć się w kolejnym - ale gdy Netflix postanowił za jednym zamachem udostępnić wszystkie 13 epizodów "House of Cards", wszystko się zmieniło. Okazało się, że... "da się" podarować widzom to, czego pragną. Nie dość, że mogą oglądać to wszystko gdzie chcą i jak chcą, to teraz także kiedy chcą, gdzie "kiedy" odnosi się do swobodnego gospodarowania seansami kolejnych odcinków. Masz ochotę spędzić cały piątek lub sobotę i obejrzeć wszystkie jeden za drugim. A proszę bardzo! Efekt? Dziś HBO co tydzień emituje kolejne odcinki "Ślepnąc od świateł" na swoim kanale telewizyjnym, lecz w HBO Go w dniu premiery pojawiły się wszystkie co do jednego.
W przypadku filmów zasada ta nie obowiązuje, ale sytuacja jest nie mniej interesująca. Wszystko rozbija się bowiem o okna czasowe, według których odbywają się płynne przejścia tytułów z jednej formy dystrybucji do drugiej. Całość rozpoczyna się od kina, następnie mamy rynek DVD i Blu-Ray oraz oferty na żadanie, by zamknąć wyliczankę z (S)VOD i telewizją. Serwis pokroju Netfliksa jest więc na samym końcu tego łańcucha pokarmowego, czego nie da się nie zauważyć będąc subskrybentem usługi. Netflix czy Amazon serwują sporo klasyki, ale jeśli o nowości chodzi, to katalog nie prezentuje się już tak imponująco. Posiadanie własnych treści pozwala postawić cały system na głowie - premiery online i brak pokazów kinowych już nikogo nie dziwią, ale Netflix nie jest skory do kompromisów.
Zobacz też: Filmy Netflix w kinach w Polsce
Ostatnie miesiące to niemała zmiana - co prawda Netflix nie wprowadza do kin filmu za filmem, ale w stosunku do dotychczasowej polityki aktualizacja strategii firmy jest znacząca. Serwis, by móc liczyć się w walce o najważniejsze nagrody filmowe, w tym Oscary, po prostu musi wyświetlać swoje filmy w kinach. Nie wiemy, jaki los spotka "Romę" czy "Nie otwieraj oczu", ale już dziś wiadomo, że filmy Netfliksa będzie można obejrzeć w kinach (wcześniej w Polsce organizowane były pokazy "22 lipca", wkrótce zobaczymy "Roma", niejasna jest przyszłość "Nie otwieraj oczu"). W niektórych przypadkach pokazy rozpoczynają się zanim film trafi do sieci, w innych odbywa się to jednocześnie. Odstęp nie jest jednak większy niż tydzień, dwa, co ewidentnie pokazuje, że nadal priorytetem dla Netfliksa są widzowie-subskrybenci.
Potwierdzają to słowa Teda Sarandosa - dyrektora ds. treści w Netflix (relacja Deadline), którego zdaniem zachowanie okien dla pokazów kinowych skutkuje izolowaniem widzów od filmów. Za przykład podał między innymi sytuację, w której widz nie zamieszkuje w okolicy kina i jest zmuszony czekać kilka miesięcy na pojawienie się szansy zobaczenia danego filmu. Zaznaczył też, że wiele osób, które są użytkownikami Netfliksa wybiera się na pokazy kinowe ich filmów, bo mają taką możliwość i obydwie formy dystrybucji nie wykluczają się. Jego zdaniem odwiedzenie kina to świetne przeżycie i temu nie będzie zaprzeczał, ale nie oznacza to, że seans w zaciszu domowym na Netflix jest innym doświadczeniem emocjonalnym.
Wśród jego słów nie zabrakło też zapewnień, że firma wciąż szuka kompromisu. Dodał także, że z z szybkich premier online płyną ogromne korzyści - za przykład posłużył nowy film "Kronika świąteczna" z Kurtem Russellem, który spotkał się z największą odpowiedzią widzów spośród wszystkich produkcji, w których brał udział aktor w swojej 60-letniej karierze. Do tego przysłużyła się naturalnie globalna premiera na wszystkich rynkach, gdzie dostępny jest Netflix.
Każdy medal ma dwie strony i nie podpiszę się ani pod żądaniami sieci kin, które oczekują niezwykle długiego okresu na wyłączność, ani pod premierami-tylko-online, które organizuje Netflix. Z przyjemnością obejrzałbym nie jeden film oryginalny Netfliksa w sali kinowej, ale bywały takie produkcje, które zamiast debiutu w multipleksach powinny się doczekać równoczesnej lub delikatne opóźnionej premiery w sieci. Za taką byłbym nawet skłonny zapłacić jednorazowo lub w formie abonamentu, lecz pomysł Apple na usługę VOD typu premium spełzł na niczym.
Hej, jesteśmy na Google News - Obserwuj to, co ważne w techu